Przepraszam i już proszę was, żebyście się na mnie nie gniewali ;-; Cholernie trudno było mi napisać ten rozdział, a i tak jest taki nijaki. Wiem, że ostatnio nie dzieje się za wiele w ich życiu, ale chciałam dać im taką trochę sielankę. Następne rozdziały już takie nie będą, gwarantuję :3 Uprzedzam, że dam trochę akcji, żebyście nie zanudzili się tymi notkami ^^
Dziękuję, że tyle komentarzy przybyło pod ostatnim rozdziałem, to ogromnie wiele dla mnie znaczy i mam nadzieję, że teraz będzie jeszcze więcej. Jeśli tak, następną notkę być może dodam wcześniej :3 Taki mały szantażyk, ale mam nadzieję, że się na mnie nie fochacie ;-;
Zapraszam do czytania, wyrażania swojej opinii w komentarzach i pozdrawiam was, misie <3
+Jeśli ktoś chciałby być powiadamiany o nowych notkach mailowo lub przez mojego aska @Maddy33272 wystarczy dać znać :3
Kocham Was <3
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Próbuję zbliżyć dłoń do jej lśniących blond włosów, lecz raz za
razem jakaś niewidzialna siła nie pozwala mi na to. Chciałabym móc przeprosić
ją za każdą wyrządzoną jej krzywdę. Tak, jak sądziłam jest to niewykonalne.
Otwieram usta, ale żaden choćby najcichszy dźwięk nie ma szansy się z nich
wydobyć. Przeze mnie jej tu nie ma. Umarła z mojej winy.
Klęczy, ubrana w przenikliwie białą sukienkę. Dopiero teraz
zauważam w jej dłoniach drobny wianek, upleciony z jedynie czerwonych kwiatów.
Obserwuję jej drobną twarzyczkę. Ze skupieniem w niebieskich oczach wplata
ostatnią roślinę. Swoje obojętne spojrzenie powoli kieruje w moją stronę. Nawet
cień uśmiechu nie pojawia się na jej twarzy, tak samo jak na mojej. Wpatrujemy
się w siebie przez krótką chwilę, po czym kąciki jej ust lekko unoszą się ku
górze. Dobrze pamiętam ten wyraz. Obdarowywała mnie nim, gdy miała dla mnie
jakąś niespodziankę, taką prosto od serca. Zazwyczaj były to właśnie piękne
wianki z kwiatów w najróżniejszych kolorach tęczy.
Wstaje naprzeciw mnie, wciąż trzymając wianek w dłoniach. Teraz
dosięga mi brody, a ja nie wiem, kiedy zdążyła tak urosnąć. Chcę otoczyć ją
ramieniem, powiedzieć, żebyśmy wracały do domu, ale nawet nie mogę się
uśmiechnąć. Jakbym straciła panowanie nad całym moim ciałem. Stoję, jak słup
soli, wpatrując się w jej niebieskie oczy. Ona zaś robi to samo.
Nagle podnosi wianek na wysokość moich oczu. Zauważam, jak płatki
czerwonych kwiatów powoli zaczynają topnieć, niczym lód. Po chwili orientuję
się, że zamieniają się w krew. Gęsta czerwona ciecz spływa po jej dłoniach,
kapiąc na zieloną trawę. Nie wiem, co się dzieje, gdy przykłada wianek do mojej
twarzy. Czuję tylko palący ból. Jakby ktoś wylał mi na policzki żrący płyn. Za
wszelką cenę nie mogę się obronić. Przymykam tylko oczy, by krew nie dostała
się do ich wnętrza. Mogę otworzyć usta, lecz po chwili żałuję tego czynu, gdy
czerwona ciecz wlewa się do środka mojej jamy ustnej. Pali język, podniebienie,
wewnętrzną część policzka. Niechcąco ją połykam, co powoduje nagłe ataki
kaszlu. Krztuszę się, pochylając ciało do przodu i chcąc, by wianek czym
prędzej nie dotykał już mojej twarzy. Spada na trawę, rozbryzgując krew dookoła
mnie. Chcę otworzyć oczy, ale boję się, że zaczną mnie piec, jak pozostałe
części mojej twarzy.
Dlaczego
ona mi to zrobiła?
Zadaję sobie podobne pytania raz za razem. W mojej głowie panuje
mętlik. Żadnych myśli nie mogę złożyć w wspólną całość. Nie potrafię nabrać
porządnie powietrza w usta. Kiedy w końcu to zrobię, histeryczny kaszel wyrywa
się z moich płuc. One również mnie pieką. Najgorsze jest to, że nie mogę się
ruszyć. Żadna część mojego ciała nie jest mi posłuszna.
Nagle do moich uszu dobiega przerażający śmiech. Ciarki
przebiegają po moich plecach. Nie orientuję się, z której strony dobiegają te
odgłosy. Na chwilę zapada głucha cisza, podczas której słyszę jedynie gwałtowne
bicie własnego serca.
I znów to samo.
Śmiechy, naokoło mnie. Nie wiem, czy tylko mi się wydaje, że one
jakby mnie okrążają. Dobiegają z każdej możliwej strony, a ja już domyślam się,
czyj to głos.
Ona nigdy w taki sposób się nie śmiała. Te odgłosy przypominają
rechot psychopaty, który wykończył swoją ofiarę. Nie, to nie ona…
Zbieram się w sobie, by w końcu otworzyć oczy. Nie jest to łatwe z
powodu krwi wciąż tkwiącej na mojej twarzy. Muszę się dowiedzieć, dlaczego ona
to mi zrobiła. Moja siostra. Stawiam sobie za cel ocalenie jej życia. Wtedy nie
mogłam, nie potrafiłam jej pomóc. Teraz mam drugą szansę i nie mogę jej
zmarnować.
Lekko rozchylam powieki. Nakazuję moim dłoniom zetrzeć zaschniętą
krew chociażby z obrzeży oczu, ale tak jak poprzednim razem, nie mają zamiaru
mnie posłuchać. Jakby ktoś je zamroził. Sztywnie zwisają wzdłuż mojego ciała.
Ten bezruch mnie przytłacza.
Słońce ogrzewa moją skórę, a polana, na której się znajduję wydaje
się taka spokojna, jednak śmiechy wciąż nie mają zamiaru ucichnąć. Nie wyczuwam
żadnej obecności wokół mnie, lecz mam wrażenie, że ktoś lub coś mnie obserwuje.
Pod moimi stopami nie ma już wianka z krwią, jakby rozpłynął się w powietrzu.
Pomimo sytuacji, w której się znajduję, jestem całkiem spokojna.
Nawet nie wiem, jak tego dokonałam. Kaszel odrobinę ustał, a twarz tak
przeraźliwie nie piecze mnie, jak przed chwilą.
Zauważam ją. Stoi, nieruchomo na obrzeżach lasu, okalającego
polanę, kilkanaście metrów ode mnie. Nie mam pojęcia, jakie ma zamiary wobec
mnie, ale orientuję się, że to ona wydaje te dźwięki. Jej otwarte usta tylko
utrzymują mnie w przekonaniu, że tak jest.
Rusza w moją stronę. Powoli, uważnie stawiając każdy krok. Wiatr
rozwiewa jej włosy i białą sukienkę. Cały czas uważnie ją obserwuję. Nie mogę
spuścić jej z oka. Najgorsze jest, że nie mam nad nią żadnej kontroli, a tym
bardziej nad moim własnym ciałem.
Przystaje w niewielkiej odległości ode mnie. Jej uśmiech staje się
coraz szerszy i szerszy. Obnaża swoje białe zęby, które teraz wydają się
spiczaste i ostre, jak brzytwa. Uśmieszek staje się nienaturalny, kąciki jej
ust prawie dotykają uszu. Marszczę brwi, ale nie mogę dać po sobie poznać, że
się nią przejmuję.
W pewnej chwili jej ciało zaczyna się roztapiać, niczym wosk.
Skóra staje się rozciągliwa, kapie na trawę. Najbardziej szokuje mnie, gdy z
jej oczodołów wypływa krew. Gęsta, czerwona maź strumieniami spływa po
policzkach, na sukienkę. Nadal na jej twarzy gości ten szatański uśmiech.
Nie mogę patrzeć na to, co dzieje się z jej ciałem. Moje tętno
przyspiesza, a adrenalina we krwi podskakuje.
-Prim!- udaje mi się wywrzeszczeć. Nie płaczę, nie mam nawet
takiego zamiaru. Nie mogę po raz kolejny jej stracić. Z jej oczodołów nadal
wypływają strumienie krwi.
-Przynosisz śmierć, siostrzyczko- po tych słowach Prim, zamieram
na chwilę. Cała sztywnieję, a ciarki przechodzą po moich plecach. Przynoszę
śmierć?
Nie zdążam nawet głębiej zastanowić się nad znaczeniem tego
zdania. Prim otwiera usta, z których lśnią naostrzone zęby. W mgnieniu oka
biegnie do mnie. Nie mogę się obronić. Ona mnie zabije. Zagryzie na śmierć.
Będzie mogła w końcu odpłacić się tym samym.
Skacze na mnie. Przymykam oczy, przykrywając twarz dłońmi, którymi
wreszcie mogę poruszać. Uwiesza się na moich ramionach. Próbuję się bronić,
szarpię się z nią, ale ona już wgryza się w moją dłoń. Wyję z bólu, przymykając
oczy. Boję się je otworzyć, żeby nie zobaczyć swojej własnej krwi. Ale może
właśnie tak ma być? Muszę cierpieć, bo to przynosi Prim radość, a ja przecież
zawsze chciałam, żeby była szczęśliwa.
Zaciskam zęby, żeby kolejny jęk nie znalazł wyjścia z moich ust.
Siostra drapie mnie paznokciami po ręce, później znów się w nią wgryza, a ból
bierze kontrolę nad moim ciałem.
Gdy zdołam otworzyć oczy, pierwsze co zauważam to Jaskier.
Włochaty kocur, drapiący łapą moją rękę. Podnoszę głowę na kilka centymetrów,
zapoznając się z otoczeniem. Polana zniknęła. Nie ma śladu po drzewach,
prażącym słońcu, po Prim. Leżę w łóżku i już dochodzi do mnie, że tylko śniłam.
Opadam na poduszkę, głęboko oddychając. Stopniowo się uspokajam, gdy Jaskier
zaczyna cicho pomrukiwać obok łóżka. Spoglądam na moją dłoń, która w wielu
miejscach ma ślady po zębach i pazurach kocura. Domyślam się, że ręka podczas
snu musiała bezwładnie zwisać z łóżka, a Jaskier wykorzystał to, domagając się
jedzenia.
Przed moimi oczami wciąż widnieje Prim. Jej roztapiające się ciało
i krew wypływająca z oczodołów. We śnie nie zrobiła na mnie dużego wrażenia,
natomiast na jawie jest dużo gorzej. Te obrazy zostają w mojej świadomość przez
długi czas, być może nawet na zawsze. Każdy mój koszmar zapamiętuję. Nawet lepiej
niż zwyczajne sny. Bo dobrze zapamiętujemy tylko okropne rzeczy. One zostawiają
ślad w naszej psychice.
Przewracam się na lewy bok i spoglądam na Jaskra. Jego bystre oczy
obserwują każdy mój ruch.
-Ładnie to tak kaleczyć swoją właścicielkę, darmozjadzie?-
wzdycham, ostrożnie przejeżdżając dłonią po jego brudnym futrze. Zwierzę wydaje
z siebie tylko kilka pomruków i wychodzi z sypialni do kuchni, oczywiście
wyczekując jedzenia.
Moja dłoń wędruje na drugą stronę łóżka. Błądzi po zimnym
materacu, szukając jego ciepłego ciała. Moja nadzieja jednak gaśnie, gdy
wyczuwam tylko pogniecione prześcieradło. Tak, jak się spodziewałam nie ma go.
Wyszedł do pracy, jak co ranka od dwóch tygodni. Wzdycham, wstając z łóżka.
Nie mam zamiaru ukrywać, że jest mi z tym ciężko. Nie myślałam, że
będzie mi go tak brakować. Rano, gdy się budzę jego już nie ma obok mnie.
Zostawia po sobie jedynie śniadanie przeznaczone dla mnie. Wraca dopiero pod
wieczór. Wtedy staram się każdą możliwą chwilę spędzić z nim.
Nie wiedziałam, że praca w piekarni będzie też dla mnie taka
wyczerpująca. Chociaż jeszcze nie miałam okazji stać za ladą, to wzmagam się z
samotnością. Nienawidzę budzić się w pustym domu. Nie mam do kogo otworzyć ust,
chyba że Jaskier i Willow się liczą. Owszem, od czasu do czasu wychodzę na
spacer z Johanną, czy Annie, ale na tym się kończy. Nawet nie potrzebuję ich
obecności. Jedyne, czego potrzebuję to Peety.
Koszmary coraz częściej mnie nawiedzają, zdarza się, że nawet
kilka nocy pod rząd. Czasem budzę się z nich w nocy, ale jednak ranek to norma.
Peety w tym czasie nie ma obok mnie. Nie może ukoić mojego strachu, a ja nie
potrafię bez tego normalnie funkcjonować.
Tęsknię za nim, ale w taki dziwny sposób. Jakby jego wieczorne
przebywanie ze mną mi nie wystarczało. Nieraz przychodzi zmęczony z pracy,
zamienia ze mną parę zdań i kładzie się do łóżka. A to mnie boli. Że nie ma dla
mnie czasu.
Wczorajszy dzień był jednak dla mnie najtrudniejszym odkąd Peeta
zaczął spędzać całe dnie w piekarni. Nie mógł uczestniczyć ze mną w badaniu
kontrolnym u doktor Whitewood. Nie dość, że byłam sam na sam z tą kobietą, to
jeszcze jego tam nie było. Zawsze razem chodziliśmy napawać się biciem
serduszka Willow. Teraz nawet się z tego nie cieszyłam. Nie miałam z kim…
Nie mówiłam Peecie, że jest mi ciężko, kiedy nie ma go w domu. Nie
chcę wywoływać na nim presji. Nie jestem w końcu najważniejsza. Założę się, że
jeśli tylko powiedziałabym mu, jak się czuję, zamknąłby piekarnię na dobre.
Wiem, ile radości przynosi mu dalsze prowadzenie interesu ojca, więc tylko
udaję, że jest wszystko w porządku. Nie chciałabym, żeby rezygnował ze swoich
pragnień za każdym skinieniem mojego palca.
Zamykam okno, które Peeta otworzył na noc. Początek marca wydaje
się ciepły. Na ulicach dwunastki nie ma śladu po śniegu, za to słońce
delikatnie przygrzewa moje policzki, gdy stoję w oknie. Ile bym dała, żeby
wybrać się z moim mężem na spacer. Zabrałabym go do lasu, nad jezioro, w którym
nauczyłam się pływać. Samo wspomnienie tamtego miejsca sprawia, że lekki
uśmiech wkrada się na moje usta. To niemożliwe, a tym bardziej dziś. W czwartki
Peeta zawsze ma nocną zmianę. W domu najwcześniej może pojawić się jutro rano.
W zamian cały piątek razem z weekendem ma wolny. Szczerze wątpię, żeby udało mi
się dzisiaj zasnąć. Nie potrafię zmrużyć oka bez jego ramion, okalających moje
ciało. Każda sekunda nie spędzona z nim jest jak tortura. Poza tym łóżko wydaje
mi się takie zimne, gdy jego ze mną nie ma. Nie wiem, jak zdołam tak dalej żyć.
Chciałabym przerwać tą samotność, ale z drugiej strony wiem, że nie mogę. On
nic nie wie o tym, jak cierpię. Każdy dzień wydłuża się w nieskończoność, a ja
próbuję znaleźć coraz to nowsze zajęcia. Byle tylko nie zaprzątać sobie nim
głowy. Przestaję o nim myśleć dopiero, gdy łza bólu znajduje ujście w kąciku
mojego oka. Jest tylko jedna. Samotna, zupełnie jak ja.