sobota, 28 marca 2015

33. "Ostatnia nadzieja"

Witajcie <3
Jestem pod wrażeniem, bo napisałam ten rozdział w ciągu jednego dnia i w dodatku zajęło mi to dokładnie 10 godzin... a i tak nie jestem z niego zadowolona :/
Wiem też, że się na mnie fochnęliście. Pewnie za to, że poprzednią notkę dodałam z ogromnym opóźnieniem. Jeszcze raz przepraszam, ale mam okropny zapiernicz w szkole, w dodatku rodzice grożą mi, że odetną mi internet xD Poza tym mam też swoje życie prywatne i niekiedy naprawdę trudno jest mi napisać rozdział z powodu braku weny i czasu.
No i pod ostatnią notką były 3 komentarze... 3? Serio? Nie mam do was pretensji, ale wiem, że stać was na więcej. Poza tym blog ma coraz więcej wyświetleń (nawet około 100 dziennie) ale liczba komentarzy wciąż pozostaje stała. Nie wstydźcie się, ja po prostu  chciałabym poznać waszą opinię :3 Poza tym nie ukrywam, że wasze komentarze są dla mnie niezwykle cenne i motywują do kolejnych notek <3
Mam nadzieję, że tym razem się postaracie ^^
Kocham Was ;*
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Czuję zimne krople na policzkach, mieszające się z resztkami moich łez. Nie mam nawet siły, by podnieść rękę zaledwie na parę centymetrów i oczyścić moją twarz z kurzu, potu i innych lepkich substancji. W tym momencie drzewo, o które jestem oparta plecami wydaje się niezwykle wygodne. Nie zwracam uwagi na kałuży błota wokół mnie. Przez dziury w brudnych ubraniach dostaje się zimny wiatr, który tylko pobudza moje zmarznięte ciało. Raz za razem głowa opada mi na ramię, domagając się w taki sposób chodź chwili snu. Nie mogę spać. Wtedy moje powieki już się nie podniosą i zapadnę w sen trwający wieczność…
Zawiodłam je. Zawiodłam mamę, a przede wszystkim Prim. Obiecałam, że wrócę chociaż z kawałkiem jedzenia. A tymczasem już nigdy nie zobaczę je na oczy. Wiem, że umieram. Nie da się tego nie zauważyć. Ogarnia mnie dziwne uczucie bezsilności. Nie mogę nic uczynić, żeby moja siostra choć raz w życiu najadła się do syta. Kiedy mój umysł przypomina mi Prim, siedzącą na stoliku w kuchni i czekającą na mnie, moje serce pęka na milion kawałeczków. Jakby ktoś wyrwał je z mojej piersi i roztrzaskał o szklaną podłogę. Albo marmurową. Nigdy nie widziałam tak wykafelkowanych podłóg. Możliwe, że w Pałacu Sprawiedliwości mają podobny wystrój. Ostrożnie stąpając bałabym się potłuc taką wykładzinę. Mogłabym się w niej nawet przejrzeć, gdybym miała ochotę. Prim zapewne z uciechą biegałaby wśród złotych ram obrazów i stołem rozciągającym się na całą salę. Wykwintne potrawy, których nazw nawet nie znam codziennie byłyby nam serwowane. Siostra zajadałaby się kurczakiem z rożna, odpowiednio doprawionym i polanym sosem. Widzę ją wlepiającą we mnie spojrzenie wypełnione uśmiechem, gdy po brodzie spływa jej kropelka tłuszczu od mięsa.
Potrząsam głową, by oczyścić umysł ze zbędnych marzeń. To nigdy nie będzie miało miejsca. Nigdy nie będziemy żyć, tak jak ludzie z Kapitolu, czy nawet spoza Złożyska. Nie powinnam wyobrażać sobie tych wszelkich potraw i szczęśliwej Prim. Już dawno przekonałam się, że marzenia to nic dobrego. Dają nam wyobrażenie czegoś, czego pragniemy ponad życie, a później rzeczywistość uderza cię w twarz, przypominając, że to wszystko i tak nigdy nie będzie miało miejsca.
Z trudnością moja klatka piersiowa unosi się i opada. Moje nieobecne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek obserwuje mijających mnie mieszkańców Dwunastki. Nikt nawet nie omota mnie obojętnym wzrokiem, a co tu dopiero mówić o jakiejkolwiek pomocy. Po prostu umierające dzieci na ulicach w naszym Dystrykcie są widziane na porządku dziennym. Nikogo nie ruszają drobne zwłoki pod budynkami, czy na ulicach.
Jeśli mam umrzeć, chcę zapamiętać Prim jako śliczną, uśmiechniętą siostrę. Wyobrażam ją sobie, tańczącą na Łące z wiankiem kwiatów na głowie. Jej śmiech dźwięczy mi w uszach, a ja wiem, że teraz mogę umierać…
Trzask zamykanych drzwi sprawia, że od razu się wzdrygam. Otwieram oczy i powoli przenoszę spojrzenie w kierunku dźwięku. Brzęk dzwonka u wejścia do piekarni, stojącej tuż obok drzewa a następnie głuche uderzenie. Przez myśl przechodzi mi, że właściciel piekarni przyjdzie mnie przepłoszyć, ale po chwili zauważam chłopaka w pasie przepasanego białym fartuchem. Jego przenikliwie błękitne oczy zauważają moją drobną sylwetkę, kulącą się po drzewem. Moją uwagę przykuwają dwa czerstwe bochenki chleba, spoczywające w jego dłoniach. Pierwszą moją myślą jest, że wykarmiłabym nimi moją rodzinę przez co najmniej tydzień.
Wtem chłopak zostaje popchnięty w moim kierunku, ale nadal znajduje się w bezpiecznej odległości od drzewa. Zza jego pleców wyłania się kobieta w spiętych włosach. Wygląda na zdenerwowaną. Rzuca w kierunku chłopaka parę wyzwisk, ale mój umysł już nie rejestruje, jakiej są treści. Jego matka na koniec uderza otwartą dłonią policzek blondyna, a następnie znika w drzwiach piekarni. Wzdrygam się, gdy zauważam czerwony i dobrze widoczny ślad na twarzy chłopaka. Patrzy na mnie przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, wciąż trzymając bochenki w rękach. Od samego patrzenia na chleb mój głód przybiera na sile do tego stopnia, że muszę odwrócić wzrok, przymykając oczy. Jestem przemoczona, zmarznięta, osłabiona, głodna, więc niech mnie chociaż nie kusi tymi dwoma przypieczonymi bochenkami.
Już prawie godzę się z opcją nieuchronnej śmierci, gdy tuż przy moich stopach rozlega się plusk. Czy ja nawet nie mogę umrzeć w spokoju?
To, co zauważam na ziemi wśród błota sprawia, że moje serce na chwilę zabiło szybciej. Dwa duże bochenki chleba leżą u moich stóp. Wlepiam w nie swój wzrok z niedowierzaniem, po czym odruchowo spoglądam w stronę piekarni. Chłopak zatrzymał się na chwilę w drzwiach, dając mi do zrozumienia wzrokiem, że mam je wziąć. Z otwartymi lekko ustami pełznę na czworaka, by podnieść bochny, cały czas patrząc na blondyna. Podnoszę chleb, natychmiast czując jego charakterystyczną woń i chrupkość. Nie mogę uwierzyć, że trzymam je w dłoni. Jeszcze raz spojrzeniem omiatam piekarnię, ale jego tam już nie ma. Nie wiem, jak w takiej sytuacji powinnam się zachować. Podziękować chłopakowi, chyba jestem mu w jakiś sposób dłużna, ale w tej chwili moje myśli zaprząta Prim. Jej uśmiech, który zastanę w domu. Nie zawiodę jej i tego się trzymam.
Wiem już, że jestem zobowiązana blondynowi i w głębi duszy czuję, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie. Zawdzięczam mu swoje życie i mojej rodziny również. W duchu dziękuję mu za te dwa bochenki, które chowam pod bluzkę. Lecz jego przenikliwie błękitne oczy wciąż nie mogą ulotnić się z mojej pamięci… Bo nie zapomina się twarzy osoby, która była twoją ostatnią nadzieją...
Wspominam ten dzień, gdy stoję tępo przed budynkiem, przy którym parę lat temu niemalże umierałam. Dreszcze przeszywają moje ciało, gdy spoglądam w miejsce, gdzie jeszcze wtedy znajdowało się drzewo, o które się opierałam. No, tak. Po bombardowaniu w Dwunastce nic nie ocalało, a tym bardziej taka stara jabłoń.
Nie przychodziłam prawie w to miejsce po tym, jak Peeta ocalił mi życie. Miałam świadomość, że jestem jego dłużniczką i już zawsze będę. Jedynie mijałam piekarnię w drodze do szkoły. Nieumyślnie zawsze spoglądałam w okna, by dostrzec chociaż blond czuprynę chłopaka.
Teraz budynek wygląda prawie identycznie. Jest jedynie odnowiony, na zewnątrz pomalowany białą farbą. Ganek zapamiętałam taki sam. W tym miejscu policzek Peety przyjął ciężki cios od matki za przypalenie chleba. Dla mnie.
Jednak gdy przeniosę wzrok nieco w górę, nad zadaszenie, kąciki moich ust znacznie się unoszą. Ogromny szyld wiszący przed moimi oczami z pomarańczowym napisem na zielonym tle.
U Katniss i Peety”
-Chcesz zobaczyć wnętrze?- głos blondyna sprowadza mnie na ziemię. Przenoszę na niego mój rozkojarzony wzrok i posłusznie kiwam głową. Widzę dumę wymalowaną na jego twarzy. Rumieńce na policzkach tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że już wie, jaką zrobił mi nieprzewidywalną niespodziankę. Naprawdę nie spodziewałam się, że znów w tym samym miejscu stanie piekarnia i to jeszcze z moim imieniem na szyldzie.
Wchodzimy do środka. Ściany wnętrza są koloru łagodnej pomarańczy. Dokładnie omiatam wzrokiem każdy kąt. Przy drzwiach, pod ścianą ustawionych jest kilka stolików z krzesłami. Pewnie dla klientów, chcących spożyć wypieków Peety na miejscu. Nieco w głębi znajduje się blat z kasą, a za nią lady, przypuszczam że czekające na pożywienie. Dostrzegam jeszcze zaplecze, gdzie znajduję się pojedyncze piece do pieczenia oraz składniki do ciast.
-I jak ci się podoba?- czuję dłoń Peety na moim ramieniu. Odwracam się i spoglądam mu w oczy. Widzę w nich dumę wymieszaną z oczekiwaniem na moją odpowiedź. Kiedy przeszywa mnie wzrokiem, niczym strzałą, lekko się rumienię, spuszczając wzrok.
-Tu jest pięknie- wzdycham. Nie wiem, co powiedzieć, a nigdy nie byłam wykwintna w ocenianiu. Peeta doskonale o tym wie, więc taka odpowiedź go satysfakcjonuje- Kiedy ją odbudowałeś?
-Gdy byliśmy w Kapitolu wynająłem robotników, którzy wybudowali szpital. Zanim wróciliśmy piekarnia była gotowa, a ja ją tylko pomalowałem i umeblowałem. Nic wielkiego- wyjaśnia, wzruszając ramionami- Jest nasza. Chciałbym dokończyć interes ojca. Nie mógłbym tak po prostu go zawieźć i zapomnieć o miejscu, gdzie spędzałem prawie cały dzień. W końcu nie na darmo uczył mnie piec. Wiesz o co mi chodzi?
-Tak, tylko że jest mały problem.
-Jaki?- dziwi, unosząc brwi i obejmując mnie w talii, tym samym przybliżając się do mnie.
-Jedyne, co potrafię przyrządzić to wodę. A i tak niekiedy ją przypalę. Więc wiesz… nie ukrywajmy, że naprawdę marna ze mnie kuchareczka- stwierdzam, a Peeta śmieje się z dezaprobatą, kręcąc głową.
-Jeśli chcesz, mogę cię nauczyć- proponuje, powracając wzrokiem na moje usta. Pod naciskiem jego oczu niekontrolowane dreszcze przedzierają się przez moje ciało.
-Obawiam się, że chyba nawet to nie pomoże- tym razem to ja się śmieję, a Peeta po chwili mi wtóruje. Kolejny raz w przeciągu jednego dnia unoszę w górę kąciki ust. Zauważam niezwykły postęp. Jak dotąd byłam zamknięta w sobie, mój mąż zresztą także. Kolejny raz obiecuję sobie, że już nigdy nie będę tak marnować dni. Na strachu i obawach. I tym razem tej obietnicy postaram się nie złamać.
Przykłada swoje czoło do mojego. Nasze oddechy mieszają się ze sobą, a ja mam wrażenie wyróżnienia mogąc wdychać powietrze, którym oddycha Peeta. Lekko trącam nosem jego policzek, co zwykle robię, gdy dreszcze przejmują kontrolę nad moim ciałem przy styczności z Peetą. Już chcę zbliżyć swoje usta do jego, gdy mi przerywa:
-Zgadzasz się?- pyta z ekscytacją w oczach. Ogniki tańczące w jego błękitnych tęczówkach zdradzają, jakie to dla niego ważne- Żebym dalej prowadził piekarnię ojca?
Zatrzymuję wargi dosłownie parę centymetrów od jego. Nawet nie mogłabym pokręcić głową, a co dopiero się nie zgodzić. Peeta zanim zacznie pracę w piekarni chce się upewnić, czy aby nie mam nic przeciwko. Nie chciałabym, żeby rezygnował z wszystkiego, co mi się nie podoba, dlatego bez wahania potakuję głową. Nie mogłabym zrujnować jego pasji, co do pieczenia różnorodnych przysmaków i tym samym malować uśmiech na twarzach klientów. Nieraz miałam okazję się przekonać, jak pyszne są specjały Peety.
Godzę się nawet z myślą, że nie będzie go przez większość dnia. Ale przecież sam wspomniał, że mogę mu pomagać, jeśli zechcę. Poza tym mam do towarzystwa jeszcze Johannę, Annie oraz Finn’a, a z nimi nie sposób się nudzić. Mam nadzieję, że nie będzie mi tak brakować jego ciepłych ramion i kojącego głosu w ciągu dnia.
-Zapomniałbym o najważniejszym- przypomina sobie i momentalnie odrywa swoje usta od moich. Spoglądam na niego spode łba, ale on mnie skrzętnie ignoruje. Nie zwraca nawet uwagi na moje lekko zirytowane westchnięcie. Wyciąga spod lady małe zawiniątko i wkłada je w moje dłonie. Ostrożnie je rozpakowuję, a po chwili przed moimi oczami ukazuje się nasze zdjęcie ze ślubu, średniej wielkości oprawione w mahoniową ramkę.
-Zawsze potrafisz mnie zaskoczyć- wzdycham, wpatrując się w fotografię. Jesteśmy na niej uśmiechnięci, pełni radości. Chyba nikt nie pomyślałby, że nie tak dawno braliśmy udział w Igrzyskach. Wyglądamy na szczęśliwych i tacy naprawdę byliśmy. Przytuleni do siebie, Peeta w swoim garniturze, ja zaś w pięknej sukni, która na wywiadzie z Ceasarem zmieniła się w Kosogłosa. Nigdy nie zapomnę tego cudownego dnia.
-Mógłbym ją powiesić, pani Mellark?- jego figlarny uśmieszek przykuwa moją uwagę. Posłusznie oddaję fotografię, a Peeta po chwili wiesza ją na jednej ze ścian piekarni. Pięknie się prezentuje i podkreśla szyld piekarni- „U Katniss i Peety”. Chodź mój mąż pewnie będzie przebywał tutaj zdecydowanie częściej.
-Jednak ocalało więcej zdjęć ze ślubu- zauważam, wciąż wlepiając wzrok w obrazek. Wydaje mi się, że niezwykle pasuje do koloru ścian.
-To jeszcze nie koniec niespodzianek.
-W domu też mamy tą fotografię?- strzelam, podchodząc do Peety i kładąc głowę na jego ramieniu.
-I wszystko zepsułaś…- mówi, spuszczając głowę- Tak, większe i wisi nad naszym łóżkiem. Haymitch miał mnie wyręczyć pod naszą nieobecność.
-Jesteś kochany- szepczę, pozwalając, by jego usta znów zapanowały nad moimi. Jak już wspominałam, będą to dla mnie pamiętne walentynki. Tyle razy uśmiech przejmował moją twarz podczas jednego dnia, że w ciągu tego miesiąca nawet połowy z tego nie byłam świadkiem. Peeta w dodatku nie odetnie się już ode mnie, ani ja od niego. Musimy jakoś przetrwać nadchodzące dni, a najlepszą podporą dla siebie jesteśmy my nawzajem. Musimy chronić się nawzajem. Zawsze.


czwartek, 19 marca 2015

32. "Badanie kontrolne"

Witajcie po potwornie długiej przerwie, za którą tradycyjnie przepraszam.
Jeszcze nigdy nie było mi tak trudno napisać jeden rozdział. Zarywałam noce i poranki, żeby tylko go napisać i żebyście się na mnie nie obrazili :c Wiem, że notka jest beznadziejna, ale chciałam już coś napisać. Wena sobie ode mnie poszła i nie wiem, kiedy wróci. Jeszcze raz was przepraszam za to, że tak długo musieliście czekać. Nawet się nie zdziwię, jeśli w ogóle pod tą notką nie będzie komentarzy, ale proszę was chociaż o parę i szczere opinie <3
Chciałam was jeszcze spytać, czy chcielibyście kiedyś taki rozdział z oczu Peety? :3
+ przez mojego aska - @Maddy33272 mogę powiadamiać was o nowych notkach. Jeśli ktoś chce, wystarczy dać znać ;*
Pozdrawiam, zapraszam do czytania i komentowania <3 Kocham was <3
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Ostatnie wydarzenia uświadomiły mi jedno. Jestem ograniczona przez strach. Uwięziona w murach, które zbudowałam własnymi rękoma. Nie potrafię zrobić kroku bez zbędnych obaw. Stałam się wrażliwsza. Prawie codziennie muszę uronić chodź jedną łzę.
Nie chciałam tego wszystkiego. Nie chciałam takiego życia. Chciałam tylko jakoś przeżyć. Ochronić moją rodzinę, mamę i Prim. Zapewnić im godny byt, żeby nie musiały już nigdy więcej martwić się o dalsze dni. Później nastąpiły Igrzyska. Musiałam być silna, tylko dla nich. Przyrzekłam sobie, że wygram, ale gdybym wiedziała, że moje życie aż tak się zmieni, nie wiem, czy bym do tego dążyła. Może gdyby ktoś wbił mi nóż w plecy, Prim nadal by żyła? Jeśli tylko Peeta przeżyłby to barbarzyńskie show, nie nastałaby rewolucja, nie zginęłoby tyle niewinnych osób. Nieraz naprawdę żałuję, że wyciągnęłam te cholerne jagody.
Dlaczego moje życie aż tak się zmieniło? Czy nie mogło być tak, jak jest? Polowania przecież nie były najgorsze. Satysfakcja z upolowanej zwierzyny była najlepszym uczuciem, jakie wtedy odczuwałam. Do tego widok Prim zajadającej się, na przykład królikiem był nie do opisania. Przyznaję, że nie było nam łatwo. Codziennie musiałam zapewnić rodzinie wyżywienie i praktycznie nie miałam czasu na własne „zachcianki”. Chociaż z czasem polowania zaczęłam uznawać za moje takie nietypowe hobby. Przypuszczam, że żadną moją rówieśniczkę ze szkoły nie interesowały tego typu zajęcia, ale ja byłam jednak nieco inna. W lesie wreszcie mogłam poczuć się sobą i robić to, co naprawdę sprawia mi przyjemność.
Minął dokładnie miesiąc od incydentu z naszym starym domem. Całe 30 dni żyłam zamknięta w strachu. Z przerażeniem reagowałam na jakikolwiek cień i odgłos w obrębie mojego otoczenia. W swoich snach widziałam tylko jego drwiący uśmiech i moją własną krew. Lecz silne ramiona Peety zawsze były w pobliżu, gotowe ukoić mój paraliżujący lęk. Gdy nawet to nie pomagało, jego usta okazywały się dotychczas najlepszym lekarstwem.
Od jakiegoś czasu jednak zauważyłam, że nawet Peeta bardzo się zmienił. Tak, jak ja stał się czujniejszy, a mnie trzyma pod kluczem. Oczywiście nie w dosłownym znaczeniu. Po prostu nie spuszcza mnie z oka, co jest częstym powodem naszych kłótni. Mam wrażenie, że powoli zaczynamy się od siebie oddalać. On zamknięty jest w swoim świecie, a ja w swoim. Żadne nie chce wpuścić drugiego do tej własnej rzeczywistości, która dzieje się wokół niego. Zazwyczaj wieczorami i późnymi nocami wymieniamy się zdaniami i namiętnymi, choć jak na mój gust krótkimi pocałunkami, za którymi tak tęsknię. Lecz nie tylko za tym. Tęsknię za Peetą. Za jego błękitnymi oczami, w które mogłabym wpatrywać się całą wieczność. Za jego pieczeniem w kuchni i zapachem, jaki rozchodził się po domu, przypominając mi, że mam dla kogo żyć. Teraz już tego nie doświadczam. Nie wiem, dlaczego te relacje między nami aż tak się zmieniły. Peeta czasem nawet woli niektóre noce przespać na kanapie w salonie, niż ze mną w łóżku. Wówczas ja nie potrafię spokojnie zasnąć bez chociażby dotyku jego ciepłej dłoni i świadomości, że on jest tuż przy mnie. Domyślam się, że Peeta także w takie noce nie śpi spokojnie, a najgorsze jest to, że nie wiem, co robię nie tak.
Lecz w ciągu ostatnich kilku dni ta wielka przepaść między nami zdążyła się nieco zapełnić. Rozmawiamy już chyba dosyć normalnie, a niekiedy nawet żartujemy, więc wszystko zmierza ku lepszej drodze. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Lecz jego nadopiekuńczość wciąż doprowadza mnie do szewskiej pasji. Zabronił mi sprzątać, schylać się, przemęczać, a przede wszystkim strzelać z łuku. Nad ostatnim ubolewam najbardziej. Praktycznie nie pozostały mi już żadne interesujące zajęcia. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz trzymałam łuk w dłoni. Chyba nawet jeszcze przed ślubem z Peetą. Później zaszłam w ciążę, która pokrzyżowała mi plany, ale jednak Willow wszystko mi rekompensuje. Dzięki niej mogę pozytywniej patrzeć na świat. Mam wrażenie, że jednak życie nie jest aż takie okrutne. Gdy czuję jej ruchy mogłabym pozbyć się łuku ze wszystkimi strzałami. Tak bardzo ją kocham.
Prawie codziennie od południa do późnego wieczora Peeta z Haymitchem remontują nasz nowy dom. Niekiedy do malowania ścian dołącza się Enobaria z Johanną. Ja też próbowałam jakoś im pomóc, ale Peeta od razu skutecznie mnie odciągał. Nie ukrywam, że zazwyczaj pocałunkami, obiecując, że wieczorem dostanę ich więcej. W takim układzie najczęściej szłam do Annie i Finn’a. Zajmowałam się chłopcem, kiedy jego mama wychodziła na Ćwiek. Przyznaję, że opieka nad dzieckiem nie jest łatwa. Finn zazwyczaj śpi, albo płacze, co jest wielkim utrapieniem, ale powoli muszę się przyzwyczajać. Dokładnie za 5 miesięcy w naszym domu będzie panował identyczny hałas. Kiedy w końcu zdołam uspokoić chłopca na tyle, żeby zaczął się do mnie uśmiechać, oczywiście jego ulubionym zajęciem jest ciągnięcie mnie za warkocz, więc kiedy podchodzę do niego zawsze rozpuszczam włosy. Lecz gdy jest w dobrym humorze nawet to nie pomaga. Chwyta swoim malutkimi rączkami kępkę moich włosów i nie puszcza dopóki nie wydam z siebie jęków bólu, które od razu go bawią.
Pomimo tych różnych przykrości, których jest on powodem, Finn to cudownym chłopiec. Rośnie, jak na drożdżach, a w dodatku jest tak podobny do Finnicka, że mogłabym powiedzieć, że jest jego mniejszą kopią. Identyczne oczka, o kolorze morskiej zieleni zawsze spoglądają na mnie z tą samą ironią, co jego tata, albo przynajmniej tak mi się zdaje. Czasem, kiedy obserwuję Finn’a, wydaje mi się, że to naprawdę ten prawdziwy Finnick. Wtedy do mojego umysłu wdzierają się te wszystkie przerażające obrazy, przed którymi pragnę uciec jak najdalej. Ciało Odair’a rozdzierane na strzępy przez te ohydne bestie. Przypomina mi się moja bezradność i obserwowanie, jak on powoli umiera. Nie mogłam się ruszyć, zapłakać, ani krzyknąć. Ogromny ból i strach sparaliżował moje ciało. Nie potrafiłam nawet nabrać powietrza do płuc. Wpadłam w amok, z którego dopiero później wyratował mnie Peeta i jego przebłyski wspomnień.
Do tej pory obwiniam się za śmierć Finnicka, a jego syn na dodatek tak bardzo mi go przypomina. Zresztą nie tylko mi. Widzę, jak Annie spogląda na Finn’a. Gdybym tylko mogła wynagrodzić im jakoś tą śmierć… Ale wiem, że bliskość człowieka, którego się kocha nie da się zastąpić żadną materialną rzeczą.
Niekiedy, gdy Finn płacze, ja robię to razem z nim. W takich momentach jestem całkiem bezsilna, ale nie wiem do końca, dlaczego te nieznośne łzy spływają po moich policzkach. Nie mam pojęcia, jak Annie może przebywać z chłopcem, który jest tak podobny do miłości jej życia i jeszcze nie załamać się psychicznie. Naprawdę nie mam pojęcia…
Dziś Haymitch razem z Peetą kończą remontować nasz dom. W miarę szybko wyrobili się z meblami i farbami. Pokoje wyglądają prawie identycznie, jak w naszym starym domu. Jedynie bardziej podoba mi się sypialnia, a konkretniej ściany. Pomalowane są umiarkowaną zielenią, przeplataną z pomarańczowym, jak zachód słońca. Najlepsze jest to, że malowaliśmy je wspólnie, Peeta i ja. Tylko my. O dziwo jakimś cudem wyraził zgodę, żebym się do niego dołączyła. Teraz sypialnia jest o wiele bardziej przytulniejsza, co daje niesamowity efekt.
Czuję przelotny dotyk na moich ustach, od którego nieruchomieję. Nie mam najmniejszego zamiaru otwierać jeszcze oczu. Co to, to nie. Połowę dzisiejszej nocy przesiedziałam w kuchni, podkradając jedzenie z lodówki. Głód nie dawał mi spokoju nawet po trzech bezsprzecznie pysznych bułkach z serem. Dopiero Peeta gdzieś około czwartej nad ranem zapędził mnie z powrotem do łóżka. Od pewnego czasu zaczynam miewać ogromnie wilczy apetyt, co sprawia, że blondyn musi piec co najmniej pięć bułek na dzień. W dodatku pilnuje, żebym nie próbowała podjadać w nocy, bo to w jakimś stopniu źle wpływa na organizm. Według mnie to bzdury, ale nie zamierzam wykłócać się z nim o to i przy okazji postawić na nogi połowę dystryktu. Nie mam na to ani ochoty, ani siły.
Po raz kolejny czuję dotyk na moich ustach, ale znacznie dłuższy i namiętniejszy. Udaję, że w ogóle mnie on nie rusza i próbuję dalej choć na minutę zapaść w sen. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, który dobrowolnie wkrada się na moje usta. Czy ja zawsze muszę reagować w taki sposób na wszystko, co ma związek z Peetą?
Wtem do rzeczywistości brutalnie przywraca mnie Willow, najwyraźniej niezadowolona, że tak ignoruję jej tatę. Zwijam się w pół z jękiem, który mimochodem wyrywa się z moich ust. Na sekundę się krzywię, ale po chwili jednak drobny uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do takich wybryków mojej córki.
Wzrok kieruję ku Peecie, który nie wiem z jakich przyczyn cały pobladł na twarzy. Spojrzeniem gorączkowo wyszukuje w moich oczach potwierdzenia, czy wszystko w porządku.
-Willow ostatnio coś często robi mi takie niespodzianki- wyjaśniam i dopiero teraz zauważam na kolanach Peety srebrną tacę z jedzeniem i czerwoną różą w małym wazoniku, więc po chwili dodaję:- I zdecydowanie ma to po tacie- robię krótką przerwę, podczas której mogę napawać się szczerym uśmiechem męża. Widzę, że samo wspomnienie o nim, jako o ojcu sprawia, że na jego twarzy pojawia się nieskazitelnie szczęście. W takich chwilach, gdybym nie wiedziała, ile przeżył okrucieństw i bolesnych momentów, mogłabym przysiąc, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Natomiast ja odczuwam coś na znak spełnienia. Mogę zrekompensować mu te wszystkie dni, w których go raniłam i odpychałam, budując wokół siebie niewidzialny mór, żeby tylko go ode mnie odseparować. Przeze mnie trafił do Kapitolu, gdzie był okrutnie torturowany i przeze mnie jego cała rodzina zginęła, ale teraz mogę mu to wszystko wynagrodzić, chociaż wiem, że nic nie zrekompensuje tej straty. Przynajmniej mogę sprawić, że będzie najlepszym tatą na świecie.
-Z jakiej to okazji?- pytam, wpatrzona w tacę, na której starannie ułożone jest śniadanie. Idealnie przyrządzony omlet, obok którego leży garść jagód. Do tego bułki serowe, minimalnie przypieczone, takie jak lubię i suszone śliwki na sąsiadujących talerzach. Jako napój zaserwował sok jabłkowy, a ja staram się nie wyglądać, jak wygłodniały wilk i nie rzucić się na te wszystkie wspaniałe potrawy. Zastanawiam się, skąd Peeta wziął śliwki i jagody o tej porze roku, ale po chwili nie zawracam sobie tym głowy, gdy blondyn bez słowa podaje mi śniadanie. Dyskretnie ocieram wierzchem dłoni ślinę z kącika ust.
-Wszystkiego najlepszego- mówi Peeta zalotnym tonem i sprawia, że momentalnie zapominam o jedzeniu, spoglądając na niego rozkojarzonym wzrokiem.
Wszystkiego najlepszego?
O ile dobrze pamiętam, nie mam dziś urodzin. Będę je obchodzić dopiero za trzy miesiące, a jednak słowa Peety zbijają mnie z tropu. W jakich jeszcze okolicznościach składa się tego typu życzenia? Dopiero teraz uświadamiam sobie, jaki dziś dzień…
-Walentynki- bardziej jest to pytanie, niż stwierdzenie. Nigdy nie obchodziłam tego dnia, tym bardziej, że nie miałam z kim. Pamiętam, że jedynie tata wstawał wcześnie rano, by nazbierać najróżniejszych kolorowych kwiatów na bukiet dla mamy. Natomiast Prim i ja dostawałyśmy po różowym tulipanie oraz całusie. W Walentynki rodzice zakochiwali się w sobie od nowa. Może miałam dopiero około dziesięciu lat, ale widziałam, że patrzyli na siebie tak, jakby dopiero pierwszy raz się spotkali. Cały czas na ich twarzach gościły uśmiechy. Tata co chwilę szeptał coś mamie na ucho, a ta odpowiadała mu śmiechem. Tak, ten dzień zdecydowanie należał do nich i ich miłości, lecz później stał się jednym z najboleśniejszych w całym roku. W wazonie na stole nie widniały już różowe tulipany, ani bukiet kwiatów. W domu nie roznosił się wesoły śmiech mamy. Zastąpił go głęboki szloch, wypełniony bólem…
-Nie jestem pewna, czy w Walentynki życzy się wszystkiego najlepszego- zauważam nieco kąśliwie, ale Peeta chyba nie bierze tego do siebie zbyt poważnie. Uśmiecha się, przeczesując dłonią włosy, które natychmiast posłusznie się układają. Decyduję się na zestawienie tacy ze śniadaniem z kolan na pustą część łóżka obok mnie. Głód może odrobinę poczekać. Wyślizguję się spod kołdry i zajmuję miejsce na kolanach męża. Chyba spodziewał się, że tak postąpię, bo od razu zamyka mnie w ciepłym uścisku. Opieram swoje czoło o jego, a nasze oddechy mieszają się ze sobą. Wdycham jego przyjemny zapach. Pachnie szamponem po rannym prysznicu, wymieszanym z tym charakterystycznym zapachem Peety Mellarka. Dotychczas jeszcze nie udało mi się rozszyfrować, czym pachnie mój mąż. Ale dla mnie pachnie domem. Moim jedynym domem, do którego zawsze mam ochotę powrócić.
Zaczynam jako pierwsza. Delikatnie, niemal niezauważalnie przesuwam wargami po jego ustach. Znajomy dreszcz powraca na moje ciało, niczym bumerang. Wiem, że Peecie na razie nie wystarczą tylko takie pojedyncze, lekkie pocałunki. Nie chce po prostu naciskać, wywołać na mnie presji. Nie należy do facetów, którzy całą przyjemność zostawiają dla siebie. Zawsze bierze moje szczęście ponad swoje i liczy się z moim zdaniem. Dlatego dostanie to, na co tak wyczekuje. Niespodziewanie wpijam się mocniej w jego wargi. Na początku zawsze wydaje być się niepewny, ale gdy moja lewa dłoń wędruje po jego umięśnionych ramionach i przeczesuje jego blond włosy. Teraz staje się pewniejszy i rękoma błądzi po moich plecach, jakby chciał nauczyć się ich na pamięć. Przymykam oczy, gdy przygryza moją dolną wargę, a z mojego gardła, jak zwykle wydobywa się przeciągły jęk. Muszę zacząć na tym panować, bo Peeta zawsze w takich chwilach wydaje mi się zakłopotany, albo jeszcze bardziej podniecony. Ewentualnie jedno i drugie.
Jeszcze nigdy żadne Walentynki w moim życiu nie rozpoczynały się tak szczęśliwie. Każdy dotyk Peety napawa mnie nowym szczęściem. Gdy nasze pojedyncze części ubrań leżą bezczynnie w różnych częściach pokoju, a blondyn zaczyna znów dobierać się do mojej szyi, uświadamiam sobie, że jednak potrafię żyć bez strachu. Bez obawy o życie własne i najbliższych. Jak dobrze znów czuć własny uśmiech na twarzy. Przerażający lęk, który gnieździł się w moim sercu przez ostatnie kilka tygodni ulotnił się i nie pozostało po nim najmniejszego śladu. Przysięgam sobie, że Gale już nigdy więcej nie wkradnie się do mojego życia, ani świadomości, zastraszając najróżniejszymi metodami. Nie mogę żyć w ciągłym strachu. To tak, jakbym już umarła. A ja nie mogę umrzeć. Mam Peetę, który tak łatwo się nie podda. Gdy przyjdzie taka potrzeba, ochroni mnie przed przeznaczeniem, które nie tak dawno zacieśniało wokół mnie swoje pazury. Muszę być silna i zrobię to dla Willow. Kocham ją i nie pozwolę, żeby ktokolwiek zrobił jej krzywdę.
Nagle prawie spycham Peetę z siebie na podłogę, kiedy uświadamiam sobie coś ważnego, o czym na śmierć zapomniałam. Mąż tylko wlepia we mnie wzrok pełen dekoncentracji i marszczy brwi.
Walentynki.
Czternasty lutego.
Badanie kontrolne.
-Peeta, dziś badanie!- niemal krzyczę, gdy sobie o tym przypominam. On zaś najpierw nie wie, o co mi chodzi, ale po chwili wytrzeszcza na mnie oczy i szybko zbiera nasze ubrania porozrzucane po całym pokoju i zaczyna z powrotem się ubierać. Na badanie na szczęście nie musimy jechać aż do Kapitolu. Niedawno w okolicach Ćwieku wybudowano nowy szpital. Co prawda zafundowali go wszyscy Zwycięzcy, ale bez tego przecież w Dwunastce w ogóle nie byłoby lekarza. Mama znów powróciła do leczenia w Czwórce, więc praktycznie nie było wyjścia.
Zjadam w mgnieniu oka caluteńki omlet, parę śliwek i popijam sokiem. Gdy wchodzę do łazienki, by umyć się i ubrać, Peeta idzie nakarmić Jaskra. Ten stary kocur jest nieśmiertelny. Mam wrażenie, że przeżyłby nawet koniec świata. Nie chciał przeprowadzić się razem z nami do nowego domu, więc został w starym. Nie dziwię mu się. Tam opiekowała się nim Prim, jego ukochana właścicielka. Natomiast nas raczy odwiedzić tylko w czasie śniadania, obiadu i kolacji. Zdarza się, że czasem sam sobie coś upoluje, ale raczej zrobił się za leniwy na takie zabawy.
Nie biorę prysznica, bo zostało niewiele czasu. Na godzinę jedenastą mieliśmy być umówieni z doktorem Stewartem, który miał przyjechać specjalnie wprost z Kapitolu. Nie okazuję już takiej niechęci do szpitali. Ostatnia wizyta naprawdę na długo zapadła mi w pamięci. Słuchanie, jak bije drobne serduszko Willow wprawiło mnie w otępienie i pierwszy raz poczułam się, jak matka. Nie mogę doczekać się dzisiejszej wizyty, podczas której znów będę mogła wsłuchać się w ten stabilny rytm.
Ubieram dość dużą, czarną bluzkę, którą niedawno dostałam od Annie. O dziwo leży na mnie, jak ulał. Przyzwyczaiłam się do swojej figury i kiedy oglądam się w lustrze nie robi na mnie dużego wrażenia. Jedynie lekko zaczynają boleć mnie plecy, ale to nic w porównaniu do nudności, które towarzyszyły mi na samym początku. To była dopiero udręka.
Splatam włosy w warkocz i delikatnie przejeżdżam mascarą po rzęsach. W normalnych okolicznościach bym tego nie robiła, ale lubię ładnie wyglądać tylko i wyłącznie dla Peety.
Badanie nie było długie, więc nie mogłam za długo rozkoszować się biciem serduszka Willow. Doktorowi Stewartowi nie udało się dotrzeć w porę do Dwunastki, więc przyjęła nas doktor Whitewood. Kobieta wyglądała mi na około trzydzieści parę lat. Jak wszyscy lekarze, starała się być miła, ale wiem, że widziała w nas nie tylko zwykłych mieszkańców Dwunastego Dystryktu. Czułam się niekomfortowo pod naciskiem jej wzroku. Obserwowała każdy mój ruch, jakbym była tykającą bombą zegarową, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Nie chciałam zbytnio przejmować się jej obecnością, więc skupiłam się na Willow i Peecie, który tak jak przy naszym ostatnim badaniu tryskał szczęściem. Kiedy doktor Whitewood potwierdziła nasze przypuszczenia, co do płci dziecka moje całe ciało wypełniła pozytywna energia. Problemy z Gale’m odstawiłam na bok. Teraz liczyła się tylko Willow. Moja mała córeczka, która przyjdzie na świat 27 sierpnia. Doktor Whitewood następną wizytę wyznaczyła na 1 marca, a ja w duchu dziękuję, że już opuszczamy jej gabinet. Oczywiście kolejne zdjęcie Willow trzymam w dłoni i tak łatwo nie zamierzam się od niego uwolnić. Jest moją nadzieją i pocieszeniem na lepsze jutro.
Przytulam się do Peety, a on otacza mnie ramionami. Nie musi nic mówić, bo wiem, jakie szczęście wypełnia całe jego ciało. Oboje niezmiernie cieszymy się z naszej córki. Na korytarzu, przed gabinetem siedzi jeszcze parę osób, które tępo wlepiają w nas swoje spojrzenia, ale nie przejmujemy się nimi zbytnio. W tej chwili istnieje tylko nasza trójka, z czego dwójkę kocham najbardziej na świecie.
-Dasz się namówić jeszcze na krótki spacer?- Peeta odsuwa się ode mnie na centymetr, a z mojej twarzy nawet na sekundę nie znika uśmiech- Pamiętasz, jak wróciliśmy z Kapitolu i chciałem coś ci pokazać?
-Tak, ale deszcz nam wszystko popsuł, a później Gale i kompletnie zapomniałam o tej twojej niespodziance.
-To chciałabyś się jeszcze raz ze mną tam przejść?- jego oddech przyjemnie owiewa moją twarz i nie sposób mu odmówić. Posłusznie kiwam głową, a po chwili zmierzamy ku niespodziance Peety.
Śnieg już całkiem stopniał, tylko zostały po nim drobne górki przy niektórych budynkach. Pogoda jeszcze nas nie rozpieszcza, ale robi się coraz cieplej. Peeta obejmuje mnie w talii, a ja wdycham jego zapach. Wszystko dziś wydaje się takie normalne. Jakbyśmy naprawdę byli tylko zwykłymi ludźmi, którzy nie przyczynili się do tak wielu śmierci. Usiłuję jednak teraz o tym nie myśleć. Dzisiejszy dzień należy do mnie i do Peety. Do nas. I nie zamierzam go zepsuć moimi zbędnymi sugestiami, co od naszego życia.
Orientuję się, że zmierzamy ku budynkowi, który wydaje mi się dziwnie znajomy. Marszczę brwi, żeby przypomnieć sobie, gdzie ostatni raz go widziałam. Spoglądam na Peetę, próbując jakoś rozszyfrować jego wyraz twarzy, ale nic nie mogę z niego wyczytać. Dopiero, gdy podchodzimy bliżej widzę szyld, a napis, który na nim widnieje niemal zwala mnie z nóg.  


niedziela, 1 marca 2015

31. "Tęsknota"

Witam :D Mam wreszcie kolejny rozdział i znów mam też nadzieję, że mnie nie zabijecie za takie przerwy między notkami. Myślę, że teraz będą dodawane już regularnie. Wpadłam też na pomysł, żeby może powiadamiać was o nowych rozdziałach przez mojego aska. Jeśli chcielibyście, wystarczy napisać w komentarzu, albo u mnie w pytaniu :3 Mój ask- ask.fm/Maddy33272
Dziękuję za wszystkie komentarze, które są bezgraniczną motywacją do pisania. DZIĘKUJĘ <3
A ten rozdział dedykuję Dinie, która zawsze dopytuje się o nowe notki i tym samym sprawia, że na mojej twarzy gości uśmiech :D Dziękuję, kochana <3
No i tradycyjnie następny rozdział dodam, jeśli będzie powyżej 5 komentarzy :3
Kocham was, misie <3
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


-Masz, to na uspokojenie- na ziemię przywołuje mnie bezbarwny głos Johanny. Przenoszę na nią mój rozkojarzony wzrok, odbierając drżącymi dłońmi kubek, który mi podaje.
-Dzięki- rzucam w jej kierunku i rozkoszuję się ciepłem, jakie bije od szklanki. Przybliżam napój do nosa, wdychając jego zapach. Herbata z melisy. Poznałam od razu. Nieraz mama zaparzała ją swoim pacjentom, kiedy byli rozdrażnieni, albo zdenerwowani. Po jakimś czasie nieco się uspokajali i wtedy mama mogła ich zbadać bez zbędnych jęków, czy przekleństw. Zwykle nie chciałam przebywać w pokoju, w którym byli ci ludzie. Nie potrafiłam patrzeć na otwarte rozcięcia i ciemną krew, która kapie na podłogę. Zamykałam się w pokoju, albo wychodziłam z tatą na polowania. To było jedyne rozwiązanie, żeby uniknąć tego odrażającego widoku. Prim, to co innego. Gdy tylko mogła z największą chęcią pomagała mamie. Swoim bezzębnym uśmiechem zawsze dodawała otuchy pacjentom. Widziałam, jaka mama była z niej dumna. Zachwycała się tym, że chociaż jedna z jej córek podziela jej pasję do leczenia. Z wiekiem, Prim nabierała wprawy i wierzę, że gdyby przeżyła rewolucję byłaby wspaniałym lekarzem. Chciałabym zobaczyć ją w białym fartuchu i ze strzykawką w dłoni, jako piękną, młodą kobietę, która nie boi się krwi, ani igieł w odróżnieniu ode mnie. Ale Prim niestety nie doczekała się tej chwili…
Wypijam herbatę duszkiem, odstawiając kubek na stół. Może chociaż po tym trochę się uspokoję. Od przeczytania tej z pozoru niewinnej karteczki, przez cały czas moje ciało drży. Nie mogę się powstrzymać od przygryzania wargi, żeby moje emocje choć w taki sposób ze mnie odpłynęły. Przestaję, dopiero kiedy czuję znajomy, słodki smak krwi na podniebieniu.
Peeta niecałą godzinę temu zaprowadził mnie do domu Johanny. Byłam tak oszołomiona, że nie potrafiłam podnieść się z podłogi o własnych siłach. Pamiętam tylko niewyraźną mgłę przez łzy, które strumieniami spływały z mojej czerwonej twarzy. Gdy blondyn posadził mnie na krześle, w domu Johanny, od tamtej pory się z niego nie ruszam. Rzucił tylko przez ramię marne „zaraz wracam” i wyszedł. Nie zdążyłam nawet dowiedzieć się, gdzie chce pójść, ile mu to zajmie i o której wróci. Nic. I jak mam się nie denerwować, kiedy Peeta nie wraca już od godziny? Nie wiem, co mam o tym myśleć. Staram w ogóle nie zawracać sobie nim głowy, ale mój mózg, jak na złość próbuje mnie jeszcze bardziej pogrążyć. Pokazuje mi w umyśle obrazy, od których mam ochotę rzucić się na łóżko i gorzko łkać. Peeta, leżący w kałuży krwi, z nożem wbitym pomiędzy łopatki… Wstrząsam głową, żeby czym prędzej wyrzucić ten obraz z pamięci. Nic mu nie jest i nie będzie, Katniss- upominam samą siebie- niedługo wróci, cały i zdrowy.
-Nie możesz się tak zamartwiać. Dobrze o tym wiesz- Johanna siada przy stole, naprzeciwko mnie. Wyraz twarzy ma obojętny, ale jednak w jej oczach zauważam nutę zaniepokojenia. Dość długo ją znam i jeszcze nigdy nie widziałam tego w jej brązowych tęczówkach.
Ostrożnie kładzie przede mną karteczkę z napisem, który tak mnie przeraził. Głośno przełykam ślinę, niezauważalnie się odsuwając, jakby ten liścik mógł się za chwilę na mnie rzucić. Johanna splata dłonie po ich zewnętrznej części i kładzie na nich głowę, jak gdyby nigdy nic. Wpatruję się w karteczkę, bez przerwy czytając w myślach jej treść.
Należysz do mnie. G.
Wiem, że dziewczyna chce ze mną porozmawiać. Widzi, jaka jestem rozbita, więc po prostu nie wie, jak zacząć. Ja też nie mam pojęcia, czy w ogóle jestem w stanie wypowiedzieć choć jedno słowo.
-Co…- zaczyna Johanna niepewnym głosem. Nieco się ożywiam, skupiając moje spojrzenie na niej- Co zamierzacie teraz z tym zrobić?
-Nie mam pojęcia- odpowiadam zgodnie z prawdą. W mojej głowie panuje mętlik, równocześnie z pustką. Wzruszam ramionami, odwracając wzrok w kierunku okna, żeby tylko znów powstrzymać niechciane łzy.
Nie możesz teraz płakać, Katniss.
-Nawet nie wiem, gdzie Peeta wyszedł. Wspominał ci coś?- mój głos jest zachrypnięty, ale pytanie zadaję z nutą nadziei, lecz Johanna po chwili ją ugasza przeczącym ruchem głowy. Wzdycham zrezygnowana. Pozostaje nam tylko czekać.
-Jeśli to ma cię jakoś podnieść na duchu, to przypuszczam, że poszedł po Strażników Pokoju.
-Gdyby tak było, to już by dawno wrócił- mówię, a łzy same ciskają mi się do oczu. Cholernie się o niego boję, w szczególności, że grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie potrafię tak po prostu bezczynnie siedzieć. Chciałabym móc wyjść mu naprzeciw, ale wiem, że mój organizm jest jeszcze za słaby. Peeta doniósł mnie do domu Johanny, bo najwyraźniej nie byłam w stanie zrobić ani kroku samodzielnie.
-Nic mu nie będzie- dziewczyna odzywa się po raz kolejny, przesuwając dłoń po stole i kładąc na mojej ręce- Peeta to dzielny facet. Nie zapominajmy, że przeżył dwukrotnie igrzyska. Wróci zanim się obejrzysz.
Gdyby nie mówiła tego Johanna, mogłabym uznać jej wypowiedź za całkiem miłą, ale przecież ona nigdy nie stara się być miła. Dla nikogo. A tym bardziej dla takiej ciemnej masy, jak ja.
-Myślisz, że ta karteczka jest od Gale’a?- pytam, prostując się i zaciskając usta w prostą kreskę. Dziewczyna jednym ruchem głowy odgarnia grzywkę, która wpada jej do oczu, biorąc liścik do ręki. Jeszcze raz w skupieniu mu się przygląda, jakby gdzieś miał ukryty jakiś przekaz.
Należysz do mnie.
Wyobrażam sobie, jak Gale wypowiada to zdanie. Jego władczy ton dźwięczy mi w głowie, i czuję, jak na moim ciele zaczyna pojawiać się gęsia skórka. Wzdrygam się, głęboko oddychając, by się uspokoić.
-Raczej tak. No bo kto inny nienawidzi was tak, że mógłby was zabić i do tego jego imię, albo nazwisko zaczyna się na literę „G”? No, właśnie.
-Dzięki za pocieszenie- wzdycham, przewracając oczami. Wzrokiem znów wędruję w kierunku okna, w nadziei, że gdzieś wśród budynków dostrzegę zarys sylwetki Peety. Kiedy jednak przez dłuższy czas jej nie zauważam, wpadam w panikę. A co, jeśli naprawdę nie wróci? Te słowa nawet nie mogą przejść przez moje gardło. Wycieram spocone dłonie o spodnie i przykładam je do twarzy.
Strach.
To uczucie przejmuje w tej chwili całe moje ciało. Jakby chciało mnie pochwycić w swoje macki i utopić. A najgorsze jest to, że nie mogę go powstrzymać. Zamyka mnie w klatce bezsilności, a klucz przekazuje przerażeniu, które tak samo pragnie mnie pogrążyć.
Kiedy zauważam, że dłonie ponownie zaczynają mi się trząść, Johanna zaparza już drugą szklankę herbaty.
Nagle zaczyna niepokoić mnie nurtujące pytanie. Po co Gale, skoro w ogóle to on napisał ten liścik, się podpisał? Czy nie łatwiej, dla niego byłoby napisanie samej treści, bez literki „G” na końcu? Nikt by go nie podejrzewał i nie oskarżał. Chyba, że właśnie chodziło mu o to. Chciał, żebym od razu wiedziała, że to od niego i, że to on zdemolował nam dom.
Czuję, jak moja głowa zaczyna pękać na milion kawałeczków. Tyle wydarzeń w jednym dniu, to zdecydowanie dla mnie za dużo do przezwyciężenia. I jeszcze na dodatek Peeta wciąż nie wraca. A ja tutaj odchodzę od zmysłów, czy aby na pewno jeszcze żyje. Może trochę przesadzam, ale ten liścik od Gale’a przeraził mnie nie na żarty. Po nim możemy spodziewać się wszystkiego.
Mija godzina.
Mijają dwie.
Zbliża się dwudziesta trzecia, a ja wciąż tkwię w domu Johanny. Dziewczyna chyba straciła już wszelkie nadzieje na uspokojenie mnie. Siedzi w salonie, oglądając telewizję. I tak jestem jej wdzięczna za dotrzymywanie mi towarzystwa. Nie wiem, co bym zrobiła, siedząc tak bezczynnie w pustym domu.
Wszystko bym oddała, żeby tylko Peeta, jakimś cudownym trafem pojawił się w drzwiach domu Johanny. Wtuliłabym się w niego całym swoim ciałem i nie wypuszczała z ramion przez dobre pół godziny.
 Tęsknię za nim. Ostatni raz to uczucie towarzyszyło mi, kiedy blondyn przebywał jeszcze w Kapitolu, a ja wróciłam do Dwunastki. Wtedy Haymitch wyskoczył z pomysłem na napisanie książki i to właśnie ona skrzyżowała nasze drogi. Moje i Peety. Gdybyśmy nie zgodzili się jej napisać, pewnie nie byłabym jego żoną, ani przyszłą matką.
Kładę głowę na dłoniach, które oparłam na stole. Próbuję nie myśleć o Peecie i o tym, że nie wraca od prawie trzech godzin. Przypominam sobie jego słowa, kiedy wychodził.
Zaraz wracam.
Czy „zaraz” trwa aż trzy godziny, albo więcej? Nie wydaje mi się. Coś musiało go zatrzymać. Musiało się coś stać. A ja po raz kolejny jestem bezsilna.
Przygryzam wargę tak mocno, aż czuję słodki smak krwi. W taki sposób mogę się ukarać za to, że taka jestem.
Bezsilna.
Tak można mnie określić jednym słowem. Kiedy nie mogę dalej powstrzymywać łez, chowam twarz w dłonie i teraz mogę płakać do woli. Nie potrafię się dłużej męczyć, tłumiąc je wewnątrz mnie. Nie jestem silna i nawet nie umiem takiej udawać. W gruncie rzeczy, żadne z nas w chwili załamania nie jest silne.
-Chcesz się położyć?- pyta mnie Johanna, siadając na swoje miejsce. Podnoszę głowę ze stołu i szybko ocieram łzy z policzków. W odpowiedzi przecząco kręcę głową. Nawet gdybym się położyła, to i tak bym nie zasnęła. Nie potrafiłabym z myślą, że Peety nie ma obok mnie.
-On nie wraca, Johanna- nie wiem, dlaczego szepczę, ale chyba nie mam siły głośniej wymówić tego zdania. Kolejne łzy znajdują ujście w kącikach moich oczu, a ja nie potrafię ich powstrzymać. Wiem, że Johanna nienawidzi łez, ale nic nie mogę na to poradzić.
Przypominam sobie, że przecież nadal na sobie mam koszulę Peety. Unoszę palcami jej wierzch i wdycham jego zapach. Jeszcze jest taki wyraźny, jakby przed chwilą sam ją nosił. Dzięki niej zapominam o płaczu. Zapominam o bólu, kiedy pomyślę, że już mogę nigdy go nie zobaczyć. Zapominam o wszystkim.
Na ziemię przywraca mnie nagły trzask drzwiami. Niepotrzebnie gwałtownie wstaję z krzesła, gdyż w rezultacie cały pokój wiruje mi przed oczami. Chwytam się stołu i próbuję skupić wzrok na postaci, stojącej w drzwiach.
Jako pierwsza jest jednak zawsze radość. Później nadzieja, a na końcu złość.
-Peeta!- krzyczę, rzucając mu się na szyję. Wdycham jego prawdziwy zapach, który mnie uspokaja. Peeta żyje. Nic mu się nie stało i to jest najważniejsze. Obejmuje mnie silnymi ramionami i zamyka w najlepszej klatce na świecie. Strach, który jeszcze przed chwilą przejmował całe moje ciało, nagle ulotnił się i rozpłynął. Zaciskam dłonie na jego plecach i nieumyślnie wbijam paznokcie w kurtkę. Tak się bałam, że już nigdy nie będę mogła być świadkiem tej chwili. Już nigdy nie mogła poczuć tego ciepła, które bije od jego ciała.
-Już jestem- szepcze w stronę mojego ucha, a ja rozpływam się w jego głosie. Przymykam oczy, chowając twarz w jego kurtkę, lecz jest coś, co od razu stawia mnie na równe nogi. Nie pozwolę się tak omamić, ani jego zalotnym tonem, ani jego przyjemnym zapachem.
-Jak mogłeś…- dyszę mu w kark, chcąc powstrzymać łzy, które i tak nigdy mnie nie słuchają i teraz także bezczelnie ciskają się pod moje powieki- Jak mogłeś mnie tak zostawić…
Podnoszę głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. Teraz wyraz twarzy ma całkiem inny. Coś na znak zmieszania formuje się  jego niebieskich tęczówkach. Pierwsza łza spływa po moim policzku, zostawiając po sobie słony ślad. Za nią próbują wydostać się kolejne. Muszę je powstrzymać, wydać im bezsprzeczny rozkaz, żeby pod żadnym pozorem nie postąpiły tak lekkomyślnie, jak ich poprzedniczka. Kiedy Peeta otwiera usta, wybucham gwałtownym płaczem, który przejmuje kontrolę nad całym moim ciałem. Nie pozwalam blondynowi się wytłumaczyć, czy wyjaśnić, dlaczego tak długo go nie było. W tej chwili nawet mało mnie to interesuje.
W przypływie złości próbuję wydostać się z jego ramion i cofam się o krok. Zaciskam zęby, gdy kolejna fala łez ma znów zaatakować moje policzki. Chcę na niego nawrzeszczeć, wygarnąć mu, jak bardzo się denerwowałam, ale zamiast tego tylko pociągam nosem. Tym razem w oczach Peety dostrzegam troskę. Tym już dobrze znanym mi spojrzeniem obdarowywał mnie mnóstwo razy. Marszczy brwi, chcąc do mnie podejść, ale ja tak łatwo nie dam za wygraną.
-Nawet nie wyobrażasz sobie, jak się martwiłam! Myślałam, że nie żyjesz, rozumiesz?!- krzyczę, a mój głos brzmi nawet bardziej stanowczo niż myślałam. Peeta przystaje, najwyraźniej zdezorientowany, natomiast ja robię najgłupszą rzecz, jaką kiedykolwiek mogłam zrobić. W przypływie złości, pierwszą myślą jest tylko ta. Podchodzę do niego, biorę zamach i uderzam go w twarz. Chyba się tego nie spodziewał, ale udaje niewzruszonego, co jeszcze bardziej mnie frustruje. Momentalnie na jego policzku pojawia się czerwony ślad na kształt mojej dłoni. Od razu żałuję mojego czynu, kiedy jego wzrok odnajduje moje oczy. Patrzy na mnie z bólem, tak samo, gdy rozmawialiśmy o napadzie na pociąg. Nie potrafię znieść jego spojrzenia, które przyprawia mnie o poczucie winy, którego przecież nie powinnam odczuwać, a tym bardziej po tym, jak mnie zostawił.
Popycham go w bok, torując sobie drogę do drzwi. Wychodzę na dwór, pomimo iż jeszcze nie nabrałam wystarczająco dużo sił na samodzielne poruszanie się. Nie reaguję na swoje imię, które cały czas dźwięczy mi w uszach. Chłodny wiatr otula moje ramiona, sprawiając że od razu drżą z zimna. Wybiegłam w samej koszuli Peety, zapominając o kurtce, ale przecież teraz nie będę się wracać. Ruszam przed siebie, ale już po chwili odczuwam ostre łomotanie, gdzieś w okolicach skroni. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, zupełnie jakby zmówiły się ze łzami, które wciąż nie dają mi spokoju. Muszę przystanąć i odpocząć, bo czuję, że za chwilę upadnę. Dochodzę do schodków na ganek przed domem Peety, w którym mieszkał zanim wyznaliśmy sobie miłość. Zgarniam z nich resztki śniegu i siadam na oblodzonych stopniach. Jest mi tak zimno, że krople łez chyba zamarzają na moich policzkach. Para, wydobywająca się z moich ust przy szybkim oddechu, ociepla moje dłonie. Przez swoją lekkomyślność jeszcze się przeziębię. Żałuję, że w ogóle podniosłam rękę na Peetę. Nie wiem, co mną wtedy kierowało. Pewnie głównie gniew, wymierzony w jego stronę za to, że tak po prostu mnie tam zostawił. Uderzenie go było impulsem, którego nie mogłam powstrzymać.
Siedząc na schodkach powoli normuję oddech i się uspokajam. Przykładam dłonie do twarzy i opieram łokcie na kolanach. Słyszę w śniegu czyjeś kroki, gdzieś przede mną. Wiem, że to on, dlatego łzy znów cisną mi się na policzki. Czuję, jak siada obok mnie, a po chwili narzuca na moje ramiona ciepły koc. Ten gest powoduje, że do moich oczu napływają litry słonych łez. Nie potrafię na niego spojrzeć, więc cały czas chowam twarz w dłoniach.
-Przeziębisz się- jego głos nie jest chłodny, jak styczniowe powietrze. Jest inny. Ten ton nie należy do mojego Peety- Spójrz na mnie.
Nie reaguję. Po chwili czuję, jak na moich nadgarstkach zacieśniają się jego dłonie. Znajomy dreszcz ciepła przechodzi przez moje ciało. Odrywa ręce od mojej twarzy, tym samym nakazując, żebym na niego spojrzała. Jednak, gdy nadal nie chcę tego zrobić, chwyta delikatnie mój podbródek i odwraca głowę w swoim kierunku.
-Przepraszam- wypowiadamy równocześnie, a po chwili na nasze twarze wpełzają niewielkie uśmiechy. Spuszczam wzrok na dłonie. Przygryzam wargę, gdy uświadamiam sobie, że łzy nareszcie ustały. Zostały po nich tylko słone ślady na policzkach.
-Byłem w Pałacu Sprawiedliwości, żeby powiadomić burmistrza o włamaniu. Trochę zajęło mi wypełnienie formalności i jeszcze poprosiłem o klucze do mojego domu- wskazuje głową na budynek, na którego ganku siedzimy- Minęło kilka chwil, zanim je odszukali i wypisali zgodę, bo przecież zrzekłem się domu, gdy uparłaś się, że przeprowadzimy się do ciebie. Denerwowałem się, że tyle im to zajmuje, i że zostawiłem cię na tak długi czas samą z Johanną. Później po prostu do ciebie biegłem.
Chwyta mnie za rękę, a ja splatam nasze dłonie. Rozumiem, że to przecież nie od niego zależało, jak długo potrwa wypisanie tych cholernych formalności i przekazanie kluczy, jednak kiedy przypomnę sobie, jak umierałam z rozpaczy, kiedy nie było go przy mnie, złość znów przejmuje kontrolę nad moim ciałem. Ostatkami sił powstrzymuję się przed płaczem i jednoczesnym wyrzuceniem swojego gniewu, wprost na chłopaka.
-Do czego są ci potrzebne te klucze?- pytam, pociągając nosem.
-Skoro nasz dom jest całkowicie zdemolowany, to gdzie mielibyśmy zamieszkać? Został nam tylko mój stary dom. Musimy wprawdzie go trochę wyremontować i poprzenosić z twojego rzeczy, które ocalały. Zgadzasz się?
-Nie mamy innego wyjścia. Przynajmniej będziemy mieli dach nad głową- mówię, doczepiając do twarzy sztuczny uśmiech. Nie jestem zadowolona z pomysłu Peety. W naszym starym domu przecież zostały wszystkie wspomnienia. I te złe i lepsze. Tam wyznaliśmy sobie miłość, gdy znów sięgnęłam po szkło. Tam nasze uczucia przybierały na sile i z każdym dniem zakochiwaliśmy się w sobie od nowa. To tam powiedziałam Peecie o dziecku. Mam wielki sentyment do tych ścian i pokoi. A teraz mielibyśmy zacząć budować wszystkie wspomnienia od nowa?
Moją uwagę przykuwa wciąż czerwony policzek Peety. Delikatnie kładę na nim dłoń, lecz chłopak nawet się nie wzdryga.
-Boli?
-Tylko wtedy, gdy go nie dotykasz- odpowiada, a na mojej twarzy mimochodem pojawia się uśmiech.
-Przepraszam, nie chciałam… Po prostu odchodziłam od zmysłów, czy przypadkiem nic ci się nie stało. Cholernie się bałam, że Gale… Dobrze wiesz do czego jest zdolny- cedzę przez łzy. Kiedy pomyślę, co mógłby zrobić Peecie same przejmują moje policzki.
-Cii- uspokaja mnie blondyn, otaczając mnie ramieniem i przysuwając bliżej siebie- Jestem tutaj, Katniss. Proszę cię, nie płacz. Dla mnie nie ma gorszego widoku niż ciebie, płaczącą. Nie płacz.
Znów wtulam się w jego kurtkę, wdychając tak dobrze znajomy mi zapach. Zapach domu. Peeta jest moim domem, moją ostoją, która zawsze zapewni mi bezgraniczne zaufanie i bezpieczeństwo.
-Obiecaj mi coś- nie wiem, dlaczego szepczę, ale ten ton wydaje mi się odpowiedni. Czuję, jak powoli zaczynam przymarzać do schodków, więc postanawiam się streszczać. Podnoszę głowę, znów próbując spojrzeć w jego błękitne oczy, które są dla mnie nadzieją i domem- Zacznijmy wszystko od nowa. Spróbujmy zacząć żyć normalnie, jak zwyczajni ludzie. Nie chcę tych ciągłych zmartwień i zastanawiania się, czy dożyję do następnego dnia. Chcę żyć normalnie- ostatnie zdanie wypowiadam najwolniej i najciszej. Peeta tylko wzdycha w odpowiedzi, chuchając ciepłym powietrzem w moje dłonie.
-O ile przy zwycięzcach Głodowych Igrzysk można w ogóle mówić o normalnym życiu- kwituje, a ja się z nim zgadzam. W naszym życiu nie ma normalności i nigdy nie było.