sobota, 30 sierpnia 2014

18. "Potęga Kapitolu"



Lekki podmuch wiatru zrywa mnie z beztroskiego snu. Od razu się wzdrygam. No, tak. Peeta zapomniał zamknąć okno po nocy. Zawsze śpi przy otwartym, z resztą mi też to dobrze zrobi w pewnym stopniu.
Przewracam się na bok i szukam dłonią jego ciepłego ciała. Dopiero orientuję się, że lewa strona łóżka jest całkiem pusta. Myślałam, że się do niego przytulę i chociaż trochę się ogrzeję… Wstaję niezadowolona, by zamknąć okno, przez które powoli zaczął wpadać śnieg. Na dworze jest po prostu istne puchowe zamieszanie, a chodniki zmieniły się w lodowiska, przez co Peeta kategorycznie zabronił mi wychodzenia z domu. Oczywiście, żebym nie zrobiła krzywdy sobie, ani dziecku. Zaczyna mnie już trochę irytować tymi ciągłymi zakazami. „Nie możesz się schylać, sprzątać, a tym bardziej przemęczać”. Na samą myśl przewracam oczami. Wiem, że robi to tylko z miłości do nas, ale to właśnie on mnie męczy…
Zauważam go, jak pracuje przed domem. Odśnieża podjazd, a to zapewne dlatego, żebym się nie poślizgnęła. Po chwili idzie w kierunku drzwi Johanny i Annie, a ja postanawiam wyjść mu naprzeciw.
Gdy otwieram drzwi od razu ogarnia mnie chłodny podmuch wiatru, a drobny śnieg wpada do domu. Przed wyjściem narzuciłam tylko szlafrok na pidżamę, więc Peeta na pewno znów mi zwróci uwagę.
Wraca od Johanny z ogromnym toporem w ręku, a ja ze zdziwieniem na niego spoglądam. Gdy tylko mnie zauważa od razu do mnie biegnie, co wygląda dość dziwnie, zważając na broń.
-No, proszę… z toporem na własną żonę- krzyżuję ręce na piersi i z dezaprobatą kręcę głową.
-Och, prosiłem cię, żebyś nie wychodziła z domu dopóki nie odśnieżę, a tym bardziej w pidżamie- mierzy mnie wzrokiem od stóp do głowy- Oj, mała… chyba znów będę musiał nawkładać ci do tej ślicznej główki, żebyś na siebie uważała.
Patrzy na mnie z pobłażliwością, a po chwili zbliża swoje wargi do moich.
-Takie kazania to ja lubię- wzdycham między pocałunkami.
-Mówiłem ci już, że cię kocham?- pyta i delikatnie podnosi mnie w talii, a ja oplatam nogami jego biodra.
-Hmm… niech pomyślę… jakoś nie przypominam sobie…
-W takim razie, jeśli kiedykolwiek zapomnisz, ile dla mnie znaczysz codziennie będę ci przypominać…- szepcze, jeszcze raz muskając moje usta.
-Dzień dobry, zakochani- Johanna wyrywa nas z chwili, która według mnie mogłaby trwać całą wieczność- Tak, jak mówiła miłość jest dziwna…  
Gapimy się na nią, a ona na nas. Trochę niezręcznie się czuję, więc od razu schodzę z Peety, przygryzając wargę.
-Nie krępujcie się przy mnie… Nawet muszę przyznać, że słodko razem wyglądacie- wzdycha, a ja lekko się uśmiecham. Nie za bardzo lubię, jak ktoś się przygląda, gdy komuś okazuję uczucia. Po prostu myślę, że miłość nie jest na pokaz…
Stoimy tak, wśród niezręcznej ciszy, aż Peeta znów zaczyna odśnieżać. Johanna chyba troszkę się zmieszała, bo nadal pozostaje w tym samym miejscu, gładząc ręką ramię.
-Wpadniecie dzisiaj do nas na kolację?- zagaduje, wpatrzona w ziemię.
-Wybacz, ale chcieliśmy robić dziś porządki przedświąteczne. Do Wigilii zostały tylko cztery dni, a my nadal nie mamy choinki ubranej- wyjaśnia Peeta, spoglądając na mnie zaczepnie.
-To dlatego chciałeś ode mnie topór? Żebyś mógł zarysować go o jakieś drzewa?- Johanna z dezaprobatą kręci głową, podchodząc do niego i próbując odzyskać swoją broń.
-W takim razie skąd mamy wziąć choinkę?
-No, ale… Peeta… zarysujesz go…
-Obiecuję, że będę się o niego troszczył.
-Hej, bo zrobicie sobie krzywdę- mówię, oparta o framugę na ganku, śledząc ich potyczkę o topór- Peeta, czy dobrze słyszałam, że idziemy po choinkę?
-Pójdziemy, jeśli będziesz grzeczna i się ubierzesz- zaczepnie na mnie spogląda, a ja do niego podbiegam i cmokam przelotnie jego policzek.
-Dla ciebie pewnie byłoby lepiej, gdyby w ogóle się nie ubierała, zgadza się?- zwraca się do Peety Johanna, ale on stara się ją zignorować.
-Hej, przecież jeszcze nie odśnieżyłem…
-Na razie kłócisz się o jakąś broń, więc bierz się do pracy, żebym mogła swobodnie wychodzić z domu, a ja biegnę się ubrać- znów go cmokam, tym razem w usta i ostrożnie wracam, żeby go zaspokoić.
Całe szczęście siniak pod okiem chociaż trochę się zagoił, ale wciąż jest dobrze widoczny. Nie mam Peecie tego za złe… wiem, że nie mógł nad sobą zapanować, a sam z własnej woli na pewno by mnie nie skrzywdził. Mam nadzieję, że ta scena się nie powtórzy… a tym bardziej nie teraz, gdy spodziewamy się dziecka… Reszcie wyjaśniliśmy, że spadłam ze schodów, żeby zbytnio się nie zamartwiali, że Peeta może mi zrobić krzywdę… Dziwili się, że siniak mam tylko pod okiem, a nie na innych częściach ciała, ale tego raczej nie potrafiłam im wytłumaczyć…
Po kilku minutach schodzę po schodach na dół. Narzucam na siebie kurtkę oraz szal i jestem gotowa do polowania na choinkę.
-Możemy iść- oznajmiam i podchodzę do Peety, który nadal odśnieża podjazd.
-Grzeczna dziewczynka- przekomarza się ze mną, a ja znów gapię się na niego z pode łba. Tak, to mój dawny Peeta… mój kochany, zabawny Peeta, a nie zniszczony przez Kapitol…
Po chwili odkłada szuflę na ganek, bierze topór i idziemy w stronę lasu. Tak dawno tam nie byłam… właściwie od wypadku z Kosogłosami. I od tamtej pory też nie polowałam. A teraz Peeta z pewnością mi nie pozwoli ze względu na ciążę. Z drugiej strony jestem mu wdzięczna za to, że tak mną się opiekuje. Wiem, że nie opuści mnie i zawsze przy mnie będzie… na zawsze…
-To jaką choinkę weźmiemy?- pytam, chwytając go za dłoń.
-Chyba taką, która się zmieści do salonu… Tylko proszę cię bądź ostrożna. Nie chcę świąt spędzić w szpitalu na oddziale intensywnej terapii…
-Oj, Peeta… przesadzasz. Umiem sama o siebie zadbać- wzdycham, a on spogląda na mnie, podnosząc jedną brew- Naprawdę…
-Po prostu martwię się o ciebie… O was- poprawia z uśmiechem na ustach- Jesteście dla mnie całym światem, więc nie chciałbym was stracić.
-I nie stracisz… obiecuję.
-Nie chciałbym przeżywać znów tego, co było w szpitalu po wypadku…- zaczyna, ale mu przerywam:
-A właśnie, Johanna wspominała, że wprowadzałeś bardzo nerwową atmosferę, chodząc z kąta w kąt.
-A dziwisz mi się?- przystajemy przed płotem, oddzielającym dystrykt od lasu- Byłaś nieprzytomna co najmniej przez dwa dni, a ja nie mogłem usiedzieć w miejscu. Naprawdę, straciłem nadzieję, że cię odzyskam…
Widzę ból w jego błękitnych oczach. Czuję się, jakby świat stracił wszystkie barwy. Nie znoszę, gdy przeze mnie cierpi… a zwłaszcza przeze mnie…
-Ale nie odeszłam… i nie zostawię cię tu, obiecuję…- szepczę i całuję go w usta. Są takie ciepłe… Przypomina mi się jaskinia i plaża podczas Igrzysk. Uświadamiam sobie, że już wtedy go kochałam i naprawdę nie wiem, co bym bez niego zrobiła…
Po chwili, gdy w końcu odrywamy się od siebie Peeta sprawdza, czy płot jest pod napięciem. Mam nadzieję, że moje obawy się nie sprawdzą, bo nie chciałabym, żeby znów się powtórzyła scena z Kosogłosami.
-Odsuń się- mówi, a ja posłusznie cofam się o parę kroków. Peeta powoli zbliża dłoń do jednego z drutów przy płocie i ostrożnie zaciska na nim palce, tak jak to kiedyś robił tata, gdy to z nim wychodziłam do lasu. W momencie, gdy przykłada rękę z mojego gardła wydobywa się cichy jęk i zamykam oczy. Po chwili jednak znów je otwieram, a Peeta nadal stoi w tym samym miejscu. Żyje…
-Jednak raczej możemy przechodzić- oznajmia, lecz ja nie ruszam się z miejsca.
-A co, jeśli drut stanie się pod napięciem, gdy będziemy w lesie? Tak, jak wtedy…- pytam z przerażeniem w głosie.
-Może lepiej zostaniesz, kochanie? Sam też mogę przecież poszukać odpowiedniej choinki…
-Mowy nawet nie ma- decyduję stanowczo i bez wahania przechodzę przez płot-Widzisz? Jakoś żyję. No, chodź- uśmiecham się i macham ręką, ruszając w głąb lasu. On po chwili robi to samo, tylko bez przekonania.
-Po co w ogóle wyciągałem cię z domu, uparciuchu jeden… Będę miał wyrzuty sumienia.
-Peeta, masz przecież topór. A z taką bronią raczej każdy zbir będzie nas omijał szerokim łukiem… Z resztą tutaj nie ma żadnych zbirów…
-Nie chodzi mi o jakichś bandytów, tylko o to, że możesz się potknąć, albo przewrócić…
-Jejku… zaufaj mi, okay?- chwytam go za rękę i całuję w policzek. W odpowiedzi tylko się uśmiecha, spuszczając wzrok. Kiedy w końcu uświadomię mu, że nie jestem małą dziewczynką, którą trzeba pilnować na każdym kroku?
Rozglądamy się za przyzwoitymi choinkami, ale są albo za duże, albo za małe. Śnieg skrzypi pod naszymi nogami, a u koron drzew ćwierkają ptaki, w tym także Kosogłosy. Przyglądam się śladom naszych butów. Nie wiem, dlaczego, ale lubię patrzeć na tropy pozostawione na śniegu. Tata, jeszcze jak uczył mnie polować pokazał mi prawie wszystkie tropy zwierząt. Królika, jelenia, wilka, niedźwiedzia… Tęsknię do tamtych chwil, ale nie chciałabym tego wszystkiego przeżywać od nowa. Igrzysk, rebelii, śmierci bliskich osób…
-Coś nie tak? Mam zdjąć buty?- Peeta zauważa, że przyglądam się naszym śladom. W odpowiedzi kręcę tylko głową, śmiejąc się.
Po jakimś czasie nareszcie napotykamy choinkę, godną zamieszkania w naszym salonie. Nie jest ani za duża, ani za mała. Jest po prostu idealna.
Peeta zabiera się do rąbania drzewa toporem, a ja przysiadam przy pobliskiej jodle, wsłuchując się w odgłosy lasu.
-Będzie ci zimno…- zauważa, ale ja staram się go ignorować- Dać ci moją kurtkę?
-Peeta, przestań…- mówię i tylko lekko kręcę głową. Wiatr cicho szumi wśród koron drzew, a ptaki podśpiewują. Czuję zapach świerków i po prostu lasu. Mojego lasu. Pamiętam, jak przechadzałam się tędy z Gale’em. Polowaliśmy, gawędziliśmy… a teraz poszło to wszystko w niepamięć… Czuję się, jakby w ogóle nie istniał, ale może to i dobrze. Siedzi teraz w dwójce i pewnie nawet za mną nie tęskni, ale ja też za nim nie tęsknię. Po tym co zrobił Prim nie chcę nawet o nim myśleć. Ale czasem zdarza się, że zatęsknię za naszymi leśnymi przechadzkami…
Opieram głowę o drzewo, zamykając oczy. Tak bardzo zżyłam się z lasem przez te ostatnie lata, że po prostu nie wyobrażam sobie bez niego życia…
Zaczynam śpiewać „Drzewo wisielców”, które nauczył mnie tata, podczas jednego z polowań. Słyszę, że Peeta przerywa ścinanie choinki, przysłuchując się piosence:
Czy chcesz, czy chcesz,
Pod drzewem skryć się?
Tu zawisł ten, co troje zginęło z jego mocy.
Dziwnie już tutaj bywało, nie dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy się spotkali pod wisielców drzewem o północy.

Czy chcesz, czy chcesz,
Pod drzewem skryć się?
Choć trup ze mnie już, uwolnię cię od przemocy.
Dziwnie już tutaj bywało, nie dziwniej więc by się stało,
Gdybyśmy się spotkali pod wisielców drzewem o północy.

Nie jest to koniec piosenki, ale przerywam ją, by móc wsłuchać się w powtarzanie Kosogłosów. Z ich dzióbków wydobywa się ta sama melodia, którą przed chwilą śpiewałam. Rozprzestrzenia się po lesie, niczym płomienie ognia.
-Kocham, jak śpiewasz- wzdycha Peeta, a ja powoli otwieram oczy. Czuję, że się rumienię, więc tylko spuszczam głowę, bawiąc się swoimi palcami- Znasz jeszcze jakieś inne piosenki?
Próbuję przypomnieć sobie słowa pewnej piosenki, którą nauczyła mnie Madge. Zagryzam wargę i waham się, czy ją zaśpiewać, ale w końcu się decyduję:
„Kiedy mój świat się rozpada
Kiedy żadne światło nie może przełamać ciemności
Wtedy ja, ja
Ja patrzę na ciebie
Kiedy fale zalewają brzeg
I nie mogę już znaleźć mojej drogi do domu
Wtedy ja, ja
Patrzę na ciebie

Kiedy patrzę na ciebie
Widzę przebaczenie
Widzę prawdę
Kochasz mnie za to kim jestem
Tak jak gwiazdy trzymają się księżyca
Właśnie tam, gdzie należą
I wiem, że nie jestem sama”*

Nie wiem, dlaczego kończę te słowa ze łzami w oczach. Może dlatego, że są one skierowane głównie do Peety, a może dlatego, że kiedyś chciałam zaśpiewać je Gale’owi. Jestem zadowolona, że wtedy się powstrzymałam.
-Piękna ta piosenka- stwierdza Peeta i siada obok, obejmując mnie. Znów mogę poczuć jego ciepło i bezpieczeństwo. Wtulam się w niego, a łzy cicho spływają po moich policzkach- Hej, kochanie, co się dzieje?
-Sama nie wiem… chyba hormony w ciąży wariują, prawda?- spoglądam mu w oczy, a on delikatnie całuje mnie w czoło.
Jeszcze po paru minutach mojego płaczu ponownie zabiera się za ścinanie choinki. Kosogłosy nadal ćwierkają melodię, którą przed chwilą śpiewałam, więc znów opieram się o drzewo i zamykam oczy… lecz słowa piosenki nadal kołaczą mi w głowie…
„Kiedy mój świat się rozpada
Kiedy żadne światło nie może przełamać ciemności
Wtedy ja, ja
Ja patrzę na ciebie
Kiedy fale zalewają brzeg
I nie mogę już znaleźć mojej drogi do domu
Wtedy ja, ja
Patrzę na ciebie”

Wzdycham tylko, patrząc w niebo. Chmury całkiem zasłoniły słońce, ale śnieg na chwilkę przestał padać. Już i tak napadało go chyba z metr…
Tak bardzo chciałabym, żeby Prim mogła z nami ubierać choinkę i przystrajać dom. Zawsze wkładała gwiazdę na sam czubek drzewka, a ja ją podsadzałam. Paliłyśmy w kominku, śpiewałyśmy kolędy, ale kiedy tata zginął w kopalni… nie było już tych samych świąt, tych dawnych świąt… Kiedy rano w Wigilię wychodziłam z tatą, by upolować jakiegoś smacznego zająca i przyrządzić go na świąteczny stół, albo narysować z Prim laurkę dla rodziców. Nic już nie było takie samo…
Z zamyślenia wyrywa mnie gwałtowny huk, od którego aż podskakuję. Peeta ściął choinkę, która leży teraz u jego stóp.
-Wiesz, co, Katniss? Nie pomyślałem o jednym… jak my ją weźmiemy do domu?- pyta, drapiąc się po głowie, ale ja już mam rozwiązanie. Stare sanki Prim! Muszą być gdzieś na strychu…
-Sanki Prim mogą się nadać. Tylko nie wiem, czy utrzymają ciężar choinki…
-Świetny pomysł, za chwilkę wracam- Peeta rusza w kierunku płotu, ale w porę go zatrzymuję.
-Ja pójdę. Przyda mi się ruch, a poza tym nie wiesz gdzie są- próbuję go przekonać, ale on jak zwykle musi postawić na swoim.
-Znajdę je, możesz być spokojna.
-Peeta… proszę cię- robię „minę zbitego psiaka” i mrugam rzęsami- Nic mi się nie stanie.
-Yhym… tak, jak wtedy po wyjściu ze szpitala? Też chciałaś postawić na swoim i widzisz, jak to się skończyło…
-Jejku, miałam tylko zawroty głowy. Wielkie mi halo…- przewracam oczami, chwytając go za rękę.
-Okay, ale jeśli nie wrócisz za pięć minut to wyruszę na poszukiwania- uśmiecha się, a ja cmokam go w usta.
Po chwili jestem już w domu i zastanawiam się, gdzie mogą być te stare sanki Prim. Pamiętam, jak ciągnęłam ją na nich przed domem. Lekko poganiała mnie patykiem, a ja udawałam renifera, który ciągnie sanie Mikołaja…
W końcu udaje mi się je znaleźć na strychu. Są może już trochę zardzewiałe, ale myślę, że nadadzą się na ciągnięcie tej niedużej choinki.
Wychodzę z domu i zmierzam do płotu, gdy nagle słyszę swoje imię. Gwałtownie przystaję, odwracając się. Jakaś dziewczyna biegnie w moim kierunku. Nie wiem, czy ma dobre, czy złe zamiary, więc od razu puszczam linkę, którą ciągnęłam sanki i zaciskam pięści. Odruchowo chcę wołać Peetę, ale dziewczyna w mgnieniu oka jest już przy mnie.
-Hej, Katniss… nazywam się Sierra. Może pamiętasz mnie ze szkoły? To było tak dawno, ale ja teraz nie o tym- Pewnie, że ją pamiętam. Jest ode mnie młodsza o trzy lata więc teraz musi mieć około czternastu lat. Wydaje mi się przestraszona i bardzo zmęczona, bo z ledwością normalnie zdoła oddychać. Jej czarne oczy wydają się dzikie, jak u zwierzęcia i kontrastują z ciemnym ubiorem. Zawsze przerażał mnie jej styl ubierania… Ciemny i mroczny. Sierra ma kruczoczarne włosy z grzywką na bok i dopiero teraz zauważam na jej ramionach parę tatuaży, kolczyka w nosie, w brwi i jeszcze w wardze. Pewnie… Nie chcę nawet wiedzieć gdzie jeszcze sobie przekuła ciało… ale pomimo tego bardzo ją lubiłam. Była jedną z moich nielicznych koleżanek, którym potrafiłam zaufać. Właśnie, potrafiłam… bo teraz osoby, którym ufam mogę policzyć na palcach jednej dłoni…
-Katniss, tylko chcę ci powiedzieć, że w Kapitolu ostatnio bardzo źle się dzieje. Nie widzieliśmy na oczy Paylor od twojego ślubu z Peetą, nie była na paru konferencjach i nikt nic nie wie. Podobno zrezygnowała z posady prezydenta, ale wiesz to takie plotki i…- gapię się na nią, jakby opowiadała mi nie stworzone rzeczy, ale naprawdę wydaje mi się jakaś przestraszona. Cały czas rozgląda się po okolicy i do tego potwornie dyszy…
-Sierra, czekaj, czekaj… Jak to Paylor chce zrezygnować?
-Po prostu nikt jej nie widział od dłuższego czasu a ludzie w tajemniczy sposób zaczynają znikać. Ktoś najwyraźniej chce wnieść znów do Panem nowe zwyczaje. A ja sama przekonałam się co tam się wyprawia…
-Co masz na myśli?
-To, że uciekłam… Proszę cię, Katniss, miej się na baczności i nie ufaj byle komu. Chciałam cię tylko ostrzec.
Sierra próbuje mnie ominąć, ale zagradzam jej drogę. Naprawdę nie mam pojęcia o co jej chodzi. Skąd uciekła? Przed kim? A co z Paylor?
-Czekaj, dlaczego nie możesz mi tego wszystkiego wytłumaczyć?- pytam już trochę zirytowana, chwytając ją za wytatuowane ramię. Dopiero teraz zauważam, że tkwi tam wilk, wyjący do księżyca. Sierra pospiesznie ściąga rękaw swetra, wpatrując się głęboko w moje oczy, a ja w jej. Zauważam w nich błysk, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Błysk dzikości i wolności…
-Naprawdę, Katniss… już za dużo ci powiedziałam- mówi, ale zauważa, że nie za bardzo ją rozumiem. Wzdycha, rozglądając się na boki, tak jakby ktoś mógłby nas podsłuchiwać i zniża ton do szeptu- Po prostu doznałam potęgi Kapitolu na własnej skórze… albo i nawet we własnym ciele…
Tym razem nie udaje mi się jej zatrzymać. Wyślizguje ramię z mojego uścisku i czym prędzej biegnie w głąb lasu. Wodzę za nią wzrokiem, nadal stojąc w miejscu. Nagle dziewczyna skacze nad powalonym drzewem i w locie przemienia się w wilka. Co?! Nie, to nie może dziać się naprawdę… Może mam halucynacje, a może to sen? Żaden normalny człowiek nie może od tak zmienić się w zwierzę…
Pomimo tego zaczynam ją wołać, żeby jeszcze raz wytłumaczyła mi to wszystko, choć wiem, że i tak już jej nie zobaczę. Ale jednak wilk na chwilę przystaje odwracając łeb w moim kierunku. Jeden raz wyje i znów znika pomiędzy drzewami.
Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłam. Wilk… Sierra jest wilkiem. Tylko dlaczego nie powiedziała mi o tym wcześniej? Przecież się przyjaźniłyśmy i mogłyśmy sobie zaufać…
„Po prostu doznałam potęgi Kapitolu na własnej skórze… albo i nawet we własnym ciele…”- przypominają mi się jej słowa. We własnym ciele… doznała potęgi Kapitolu WE własnym ciele. A więc to Kapitol ją zmienił. Zmienił ją w wilka…
Może powinnam coś z tym zrobić? Pojechać do Kapitolu i sama zobaczyć, co się tam wyprawia? I co z Paylor? Kto tam sprawuje rządy? Wzdycham tylko, przykładając zimne dłonie do czoła. W gruncie rzeczy zobaczenie dziewczyny, która zmienia się w wilka po tych wszystkich zdarzeniach nie powinny robić na mnie dużego wrażenia. I rzeczywiście, nie robią…
Biorę linkę od sanek i szybkim krokiem zmierzam w kierunku Peety. Na pewno zaczął się już niepokoić. Postanawiam nie mówić mu o incydencie z Sierrą, bo znając jego opiekuńczość, w szczególności przez następne 9 miesięcy to zamknie mnie w pokoju i najlepiej zamuruje wszystkie okna…
Ale wiem już, że zaczyna dziać się coś złego. Coś na co z pewnością jestem nie przygotowana. Świat nadal nie daje mi spokoju, bo jeszcze coś przede mną jest… I na pewno to „coś” będzie miało związek ze mną…
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Rozdział dłuższy od poprzednich, ale mam nadzieję, że się spodobał :3 Pozdrawiam <3

*Miley Cyrus- "When I look at you".

 

czwartek, 28 sierpnia 2014

17. "Przebłyski wspomnień"



Jeszcze po paru pocałunkach w końcu docieram do drzwi Annie i Johanny. Ich tymczasowy dom stoi dokładnie naprzeciwko naszego.
Śnieg cicho prószy, zwiastując nadchodzące święta. Uzgodniliśmy, że to właśnie podczas Wigilii oznajmimy, że spodziewamy się dziecka. Jeszcze dwa tygodnie. Nie mogę się doczekać reakcji mamy na to, że zostanie babcią…
Po paru sekundach w drzwiach staje Annie, ubrana w tą samą sukienkę, co wczoraj. Trochę się zmieniła-ma podkrążone oczy i lekko posiwiałe włosy, ale jak zwykle na jej twarzy gości szczery uśmiech.
-Witaj, Katniss- przytula mnie na powitanie i zaprasza do środka. Siadam na sofie, a ona obok mnie. Od razu zauważam jej ogromny brzuch i uświadamiam sobie, że też tak będę wyglądać za jakiś czas.
-Który miesiąc?- pytam, uśmiechając się.
-Ósmy. Termin mam na 14 stycznia- odpowiada dumnie. Zastanawiam się, czy powiedzieć jej, że też jestem w ciąży. Udzieliłaby mi może jakichś wskazówek na te pierwsze dni, czy coś w tym rodzaju.
-Wiesz już, czy to chłopiec, czy dziewczynka?
-Chłopiec, mój mały Andy.
-Wybacz, że tak się dopytuję, ale sama nie wiem, jak dać mojemu na imię- kładę dłoń na brzuchu, a Annie tylko wytrzeszcza na mnie oczy- Peeta i ja też spodziewamy się dziecka.
-Oh, Katniss… Gratuluję- rzuca mi się na szyję i szczerze uśmiecha- Powiedziałaś już Peecie?
-Wczoraj wieczorem.
-I co?
-Cieszył się, jak nigdy. No, ale nie mówmy już o mnie. Co tam u ciebie, Annie?
Od razu trochę posmutniała. Widzę to w jej oczach, chociaż nadal się uśmiecha.
-Andy dzisiaj w nocy strasznie dawał mi w kość, przez co prawie w ogóle nie zmrużyłam oka. Co innego Johanna. Śpi do tej pory- narzeka, prostując plecy i wskazując na sypialnię przyjaciółki.
-Przykro mi z powodu Finnicka…- szepczę, wgapiona w podłogę. Annie od razu spuszcza głowę, odwracając wzrok, a w jej oczach pojawiają się łzy- To wszystko przeze mnie, bo chciał nas ratować. Mnie i Peetę. Przepraszam…
-Bardzo dobrze postąpił, ratując was. Dzięki temu mogę teraz myśleć o moim mężu, jak o bohaterze- mówi przez łzy, wycierając rękawem sukienki policzki- I naprawdę was uratował, przez co jestem mu niezmiernie wdzięczna... Nie było jeszcze dnia, żebym za nim nie płakała… Czasem sobie myślę, że nie podołam wychować Andy’ego, ale zrobię to dla Finnicka…
Po chwili obie płaczemy sobie w objęciach, raz za razem wycierając łzy.
-Co takiego przegapiłam?- Johanna wychodzi ze swojej sypialni, klękając naprzeciwko nas- No, dziewczyny… nie możecie tak ryczeć całymi dniami.
-A co mamy robić, jak nie to?- pyta Annie, cały czas szlochając.
-Znajdźcie sobie jakieś hobby, czy coś w tym stylu. Wiem, że Katniss ma zajęć z Peetą co niemiara- spoglądam na nią z pode łba, kręcąc lekko głową- ale ty, Annie powinnaś w końcu przestać płakać. Tym bardziej, że tylko szkodzisz Andy’emu.
-Johanna ma rację, tylko nie bierzmy pod uwagę tego fragmentu o mnie i o Peecie…- mówię i czuję, jak czerwone rumieńce oblewają mi policzki.
-A tak nie jest?- figlarnie się uśmiecha i puszcza do mnie oko, a ja znów gapię się na nią spode łba. W rezultacie wszystkie wybuchamy śmiechem.
-Katniss, przytyłaś trochę, czy mi się wydaje?- pyta Johanna po chwili milczenia, kierując wzrok ku mojej talii.
-Jest po prostu…- zaczyna Annie, ale jej przerywam:
-…na diecie- dokańczam, posyłając jej porozumiewawcze spojrzenie. Nie chcę, aby Johanna się o tym dowiedziała, bo w końcu razem z Peetą mieliśmy wszystkim oznajmić to podczas Wigilii. Już i tak wygadałam się przed Annie, nie uzgadniając tego z Peetą, a to w końcu nasze wspólne dziecko.
-To muszę przyznać, że nieźle karmili cię w tym szpitalu- mówi Johanna ze zdziwieniem.
-Już mi nic o nim nie wspominaj, bo od razu robi mi się niedobrze…- wzdycham, przewracając oczami- Dwa tygodnie zamknięta w tych czterech ścianach, odizolowana od świata, a zwłaszcza od Peety. Wiesz, jaka to była dla mnie męczarnia?
-Radujmy się, że nic poważnego wam się nie stało po tym wypadku. Gdy zobaczyłam cię nieprzytomną pod tym drzewem przeraziłam się nie na żarty. Naprawdę… myślałam, że jesteś martwa- Johanna kładzie mi dłoń na ręce- A tam, w szpitalu, gdy jeszcze się nie obudziłaś, to nawet nie wiesz, jak Peeta się o ciebie martwił. Cały czas chodził z kąta w kąt, nie mrużąc nawet oka. Ale był też wkurzający, bo nie dość, że się o ciebie cholernie martwiliśmy to jeszcze wprowadzał nerwową atmosferę.
-Przepraszam cię, w jego imieniu- uśmiecham się.
-Myślałam, że na weselu sobie trochę potańczę z Peetą, a tymczasem wywinęliście nam taki numer…
-Też nie jestem zachwycona, bo w końcu co to za ślub bez wesela. I jeszcze moja suknia ślubna prawie doszczętnie spłonęła, przez co nie miałam sesji zdjęciowej z Peetą… i ogólnie ten ślub był beznadziejny.
-Ale przynajmniej jesteś już jego żoną- stwierdza z uśmiechem na ustach.
-Dziewczyny, wiecie co?- odzywa się nagle Annie i podnosi się z kanapy- Wy sobie jeszcze pogawędźcie, a ja pójdę chociaż na troszkę się przespać.
Idzie do swojej sypialni, lekko głaszcząc brzuch. Johanna posyła mi porozumiewawcze spojrzenie.
-Ostatnimi czasy jest strasznie przewrażliwiona, ale mam nadzieję, że to przez tą ciążę i hormony- wzdycha, przewracając oczami.
Wracam do domu dopiero wieczorem. W końcu nie miałam okazji porozmawiać z Johanną tak na osobności. Wspomniałam jej o Prim, o Peecie, o wszystkich z jednym wyjątkiem. Ani słówkiem nie pisnęłam o dziecku.
Wchodzę do domu, kładąc klucze na półce w przedpokoju. Muszę przyznać, że nawet przez ten kawałeczek zmarzłam na kość. Śnieg nadal pada, ale może to i dobrze. Wprowadza naprawdę magicznie świąteczną atmosferę. Chociaż te święta chyba raczej nie będą magiczne bez mojej siostry. Pamiętam, jak zawsze ubierałyśmy wspólnie choinkę i pomagałyśmy mamie piec ciasteczka. Na świątecznym stole nie miałyśmy zbyt wielu przysmaków, ale przynajmniej mogłyśmy tą chwilę spędzić razem… A teraz to moje pierwsze Boże Narodzenie bez Prim. Naprawdę bardzo mi jej brakuje…
-Już jestem, kochanie- mówię, ale nikt mi nie odpowiada. Obchodzę dom w poszukiwaniu Peety, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Dopiero, jak wchodzę do naszej sypialni zauważam go, opartego rękoma o parapet, wpatrzonego w ciemność za oknem. Wiem, że coś jest nie tak…- Peeta? Peeta…
Podchodzę do niego i kładę mu dłoń na ramieniu. Ledwo zdążę go dotknąć, a on odwraca się, uderzając mnie pięścią w twarz. Padam na podłogę i mam ciemno przed oczami. Stróżki krwi ściekają mi z nosa. Odwracam się powoli w jego stronę, patrząc mu w oczy. Są prawie całe czarne i nawet nie widzę niebieskich tęczówek. No tak… przebłyski wspomnień. Znów jestem dla Peety celem do unicestwienia. Znów chce mnie pozbawić życia. A myślałam, że już będzie dobrze, ale jednak to było zbyt piękne…
Stoi naprzeciw mnie, mocno zaciskając pięści i przeraźliwie dysząc.
-Peeta… proszę cię- szepczę, a w moich oczach pojawiają się łzy. Nie wiem, czy to łzy bólu, czy rozpaczy nad tym, że znów mogę go stracić. Stoimy naprzeciwko siebie, wpatrując się sobie w oczy. On z nienawiścią, a ja ze skruchą- Peeta… kocham cię- próbuję do niego podejść i pocałować go, ale on od razu się na mnie rzuca, zaciskając palce na moim gardle. Oboje padamy na podłogę. Zaczyna mnie dusić. Próbuję wrzeszczeć, krzyczeć o pomoc, ale nic z tego. Po prostu umieram…
-Kocham cię- cichy dźwięk wydobywa się z mojego duszonego gardła i czuję, jak Peeta rozluźnia uścisk, a w końcu puszcza mnie, odskakując jak oparzony. Od razu łapczywie wdycham powietrze, łapiąc się za szyję. Pełznę do ściany, opierając o nią głowę. Teraz myślę o tym, żeby tylko nie zapomnieć, jak się oddycha. Jestem wykończona… Otwieram oczy i zauważam Peetę, klęczącego na podłodze z rękoma zaciśniętymi na twarzy.
-Peeta…- szepczę, ledwo patrząc na niego. Wstaje z podłogi i do mnie podbiega. Zaczynam krzyczeć i wyrywać się, myśląc że znów chce mnie dobić, ale on siada obok, obejmując mnie ramieniem. Spoglądam mu w oczy. Jego czarne źrenice zmniejszyły się do wielkości główki od szpilki. Pozostały tylko niebieskie tęczówki. Dotykam dłonią ust i zaczynam płakać. Chciał mnie zabić…
-Katniss, przepraszam… Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje…- dopiero teraz zauważa u mnie wielkiego sińca pod okiem, krew spływającą z nosa i ślady na szyi- O mój Boże… Katniss… jestem potworem- z przerażeniem cofa ręce na odpowiednią odległość ode mnie. Jeszcze nie wyregulowałam oddechu, więc tylko przecząco kręcę głową. To przecież nie jego wina, tylko wspomnień z Kapitolu.
-Nie, Peeta… to przebłyski wspomnień- dyszę, a on do mnie podchodzi.
-Przepraszam, Katniss… obiecuję, że postaram się zapanować nad sobą… obiecuję- całuje mnie w czoło, a ja zdobywam się na lekki uśmiech- Może pojedziemy do szpitala? Sprawdzimy, czy tobie i dziecku nic się nie stało?- wstaje, wciąż mnie namawiając, ale ja tylko przecząco kręcę głową nadal przeraźliwie dysząc. Po chwili bierze mnie na ręce i zanosi do łazienki, gdzie przemywa mi krew, ściekającą z nosa. Spoglądam w lustro i od razu cofam się z przerażeniem. Pod okiem gości mi siniec, który zajmuje mi co najmniej pół twarzy.
-Nie obwiniaj się, Peeta… Naprawdę… to nie twoja wina- wtulam się w niego, a łzy ponownie ściekają mi po policzkach.
-Nie zasługuję na ciebie… Próbowałem cię zabić, a ty wciąż mnie kochasz…- szepcze, a ja całuję go w usta.
-Przestań… będę cię kochać do końca świata i jeszcze dłużej… I żadne wspomnienia tego nie zmienią- mówię między pocałunkami.
Po chwili leżymy w łóżku. Ja na lewym boku, a Peeta przytulony do moich pleców z dłonią na moim brzuchu.
-Dobranoc- szepcze, całując mnie w ramię. Próbuję zasnąć, ale cały czas myślę o jego wspomnieniach z Kapitolu. Jak musiał tam cierpieć… Sam, torturowany... Jego krzyki dźwięczą mi w uszach, a przed oczami mam lochy pełne krwi...
Odwracam się w stronę Peety, delikatnie muskając jego usta.
-Przepraszam…- wtula się we mnie, a ja kładę mu nogę na biodrze. Już wiem, że nie do końca go odzyskałam. Nadal pozostały mu wspomnienia z Kapitolu. Ale już ja się postaram, żeby był moim dawnym Peetą… Moim dawnym chłopcem z chlebem… 
 ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ekhm... ogłoszenia parafialne :3
A więc, z przyczyny, że nie długo zaczyna się znów szkoła raczej nie będę dodawała tak często rozdziałów :c Ale postaram się co dwa dni ;3 I nie mam też weny, więc liczę na wasze motywujące komentarze <3 Pozdrawiam, kochani ;*


środa, 27 sierpnia 2014

16. "Potrzebuję go"



Czuję lekkie gilgotanie po nosie. Odruchowo się uśmiecham. Później wilgotne mam też policzki.

-Peeta, przestań- śmieję się, nie otwierając oczu i machając dłonią przed twarzą. Próbuję znów zapaść w błogi sen, ale on ponownie liże mnie po twarzy. Powoli podnoszę powieki i zdaję sobie sprawę z tego, że to nie Peeta, tylko Jaskier. Lekki miauk wydobywa się z jego gardła, co oznacza, że pora wstawać. Takim sposobem zawsze budził Prim do szkoły.

Pamiętam, jak był u nas przez pierwsze dni. Siostra po prostu nie spuszczała go z oka. Przywdziewała go w ubrania dla lalek, co nie podobało mu się za bardzo, ale dla niej mógł znieść wszystko. Zawsze dotrzymywał jej towarzystwa. Był po prostu jej Aniołem Stróżem.

Kiedyś oparłam się o framugę jej pokoiku, gdzie śpiewała Jaskrowi „Drzewo wisielców”. Kot siedział naprzeciwko niej, przysłuchując się uważnie. Po skończonej piosence zaczynał głośno miauczeć, a Prim śmiała się i go przytulała. Widziałam radość w jej oczach. Naprawdę kochała tego brzydkiego kocura.

Siadam na łóżku w stronę Jaskra, a on ciekawie mi się przypatruje. Oczekuje głaskania, bo Prim zawsze tak wynagradzała mu budzenie.

-Już nie będziesz budził Prim… i mnie też nie musisz- szepczę, wpatrując się w blizny na nadgarstkach. Jaskier wydaje z siebie cichy pomruk niezadowolenia i odwraca się do zdjęcia jego właścicielki, stojącego na komodzie obok łóżka. Jest na nim tylko ona… uśmiechnięta, piękna, szczęśliwa. I taką ją zapamiętam- Też za nią tęsknię… ale zrozum, że już nie wróci. Nigdy nie będzie cię głaskać, nigdy cię nie przytuli, nigdy…

Zaczynam płakać.

-Prim, dlaczego mnie zostawiłaś?! Dlaczego zostawiłaś mnie z tym wszystkim?!- chowam twarz w dłoniach, a mój płacz zmienia się w histeryczny szloch- Ale wiem, że to moja wina… bo nie zdołałam cię ochronić. Przepraszam… Przepraszam cię, Prim! Słyszysz?! Przepraszam cię! Przepraszam za to, że byłam taką koszmarną siostrą i nie ocaliłam cię!

Biorę głęboki oddech, by zaczerpnąć powietrza, bo już powoli zaczynam się dusić.

-Ale wiedz, że nie chcę oglądać tego świata bez mojej siostrzyczki… Nie chcę zasypiać i budzić się ze świadomością, że ciebie już nie ma!

Kładę się z powrotem na łóżku, wylewając wszystkie żale w poduszkę. Jaskier po chwili robi to samo, przykrywając pysk łapą. Wiem, że rozpaczliwie za nią tęskni, tak samo, jak ja. Chociaż z nim mogę się podzielić tym, co w tej chwili czuję… Całkowitą pustkę, rozdzierającą gorycz i żal do siebie samej, że jej nie ocaliłam.

Szepczę jej imię na okrągło, jakby to miało przywrócić jej życie. Zrobiłabym wszystko, żeby tylko cofnąć czas i uratować ją stamtąd. Mogłabym nawet za nią zginąć, byleby to ona przeżyła, a nie ja…

-Prim!- wrzeszczę na całe gardło, podnosząc się z poduszki- Prim! Wróć do mnie! Kocham cię! Prim!

Chwytam się za głowę, nadal szlochając i cały czas wypowiadając jej imię.

-Katniss- Peeta wchodzi pospiesznie do pokoju w fartuchu. Od razu wstaję z łóżka i siadam pod ścianą, znów pogłębiając histeryczny szloch.

-Peeta, błagam cię, uratuj ją! Ja nie dałam rady! Znajdź Prim!- wrzeszczę, chwytając go za ramię, ale on tylko dotyka dłońmi moje policzki. Są takie ciepłe i pachną chlebem. Wpatruję się w jego niebieskie oczy, które jak zwykle próbują mnie jakoś udobruchać.

-Spokojnie… jestem przy tobie, Katniss- jego głos sprowadza mnie na ziemię i dzięki temu przytomnieję. Wyrywam się i wtulam w niego. Bez wahania obejmuje mnie silnymi ramionami, w których w końcu mogę poczuć się bezpieczna.

Nadal płaczę, cała drżąc, a on jeszcze mocniej mnie przytula.

-Ja ją potrzebuję…- szlocham, próbując wyrównać oddech- Nie ocaliłam jej… Nie mogłam… To moja wina! To przeze mnie umarła! Przeze mnie oni wszyscy nie żyją, rozumiesz?! Tylko i wyłącznie przeze mnie! Finnick, Cinna, Prim, Rue…

-Katniss, przestań, słyszysz?- znów bierze moją twarz w dłonie- To nie jest twoja wina! Jedynie możemy o to wszystko obwiniać Snowa! Nie wolno ci tak myśleć!

Leżę na kolanach Peety, nadal nie mogąc się uspokoić. Może już trochę mi przeszło, ale najważniejsze, że minęła mi ta trauma, dzięki której kazałam Peecie znaleźć Prim. Naprawdę myślałam wtedy, że może jeszcze coś zrobić, żeby żyła.

-Dlaczego życie musi być takie okrutne?- pytam ze wzrokiem wbitym w sufit.

-To pytanie retoryczne, kochanie?- bawi się moimi włosami i delikatnie całuje w czoło, a ja lekko się uśmiecham- Lepiej?

-Lepiej. Chociaż troszkę… dziękuję… Dziękuję, że ze mną jesteś- wstaję i muskam jego wargi. Po chwili bierze mnie na ręce i zanosi na dół do kuchni, gdzie od razu czuć smakowite zapachy. Sadza mnie na blacie, nadal nie odrywając ust.

-Co tak pachnie?- pytam między pocałunkami.

-A co? Jesteś głodna?

-No, może troszkę. Po części też ciebie- figlarnie się uśmiecham, a on znów zbliża swoje wargi do moich.

-Bułki serowe. Specjalnie dla mojej kochanej żony.

-A jednak pamiętałeś.

-A jak mógłbym zapomnieć?- podchodzi do pieca i ostrożnie wyjmuje tacę, na której starannie wyłożone są wypieki. Momentalnie cały dom wypełniają serowe zapachy, a ja już do reszty zgłodniałam. Przypatruję się Peecie, jak wykłada bułki na talerz. Muszę przyznać, że bardzo atrakcyjnie wygląda w tym fartuchu. Aż ślinka cieknie od samego patrzenia…

-Pysznie wygląda i zapewne jeszcze lepiej smakuje- oblizuję usta i cmokam go w policzek. Wtem u naszych stóp pojawia się zrzędzący kocur i jak zwykle domaga się jedzenia- Och, Jaskier… nie możesz sobie czegoś upolować?

Kot jeszcze bardziej zaczyna miauczeć, ocierając się o nasze nogi. Wzdycham tylko, podchodząc do lodówki i wyszukując jakiegoś kawałka mięsa, by zaspokoić koci głód.

-Może dać mu kawałek bułki, co?- odzywa się Peeta, gdy wynajduję troszkę pieczonego królika. Może nie jest już świeży, ale mam nadzieję, że Jaskier nie jest wybredny.

-Myślę, że nie będzie zachwycony- rzucam mu mięso, a ten bez wahania zaczyna je pochłaniać w całości- Następny posiłek sam sobie upolujesz.

Jaskier prycha z pogardą i wychodzi z kuchni do salonu, machając krzywym ogonkiem.

-Chciałabym, żeby z nami został. Jest jedyną pamiątką, która została mi po Prim… Robię to dla niej, bo wiem, że chciałaby, żebym zaopiekowała się tym kocurem- zamykam oczy, by powstrzymać łzy, opierając się o blat kuchenny.

-Oczywiście, że zostanie. Dla ciebie zrobię wszystko- Peeta mnie obejmuje, kładąc mi delikatnie dłoń na brzuchu.

-Nie trzeba wszystko…

-Tylko co?

-Tylko mnie kochaj…- cmokam go w usta i jeszcze bardziej wtulam się w jego ciepłe ciało. Jak zwykle pachnie pieczywem i to właśnie mój ulubiony zapach.

Po chwili siadamy do stołu, zajadając się wypiekami Peety.

-Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co powiedziałaś mi wczorajszego wieczoru- odzywa się, gdy sięgam po trzecią bułkę.

-To dobrze czy źle?

-Wspaniale- uśmiecha się.

-Też nie mogłam w to uwierzyć… Gdy lekarz mi powiedział płakałam cały wieczór i nawet nie wiem dlaczego.

-Ale muszę przyznać, że nieźle to przede mną zakamuflowałaś.

-Chciałam zrobić ci niespodziankę- chwytam go za rękę, a on złącza nasze dłonie- Teraz wszystko się zmieni, prawda?

Uśmiech momentalnie znika mi z twarzy, a ja wpatruję się w nasze obrączki.

-Już się zmieniło…- wzdycha. Powoli wstaję z krzesła i siadam mu na kolanach, opierając moje czoło o jego.

-Boję się…- szepczę, zamykając oczy.

-Nie masz czego. Zawsze będę przy tobie…

-Kiedy powiadomimy innych?

-Sam nie wiem… ale możemy w Wigilię. W końcu za dwa tygodnie Święta.

Ach, no tak. Boże Narodzenie. Zupełnie wyleciało mi z głowy przez ten cały szpital.

-Okay. Myślisz, że się ucieszą?

-A dlaczego mieliby się nie ucieszyć?

-Nie wiem… może pomyślą, że jesteśmy jeszcze za młodzi na rodziców…

Po paru pocałunkach idę do łazienki, by przebrać się z pidżamy. Spoglądam w lustro i muszę przyznać, że wyglądam wprost upiornie po tych wszystkich szlochach. Szybko przemywam twarz wodą i narzucam na siebie sweter oraz zwykłe jeansy. Na koniec splatam włosy w tradycyjny warkocz i przypinam broszkę z Kosogłosem. Teraz lepiej.

Spoglądam na brzuch i odwracam się bokiem do lustra, podciągając sweter. Jeszcze nie rzuca się w oczy. Na samą myśl zaczynam się uśmiechać. Nie wiem, czy podołam rodzicielskim obowiązkom, ale Peeta z pewnością mi pomoże. Będzie przecież lepszym rodzicem, niż ja. Wyobrażam go sobie bawiącego się z dzieckiem. Naprawdę nie mogę się doczekać, aż zobaczę ten obrazek…

Schodzę na dół do kuchni, gdzie zastaję Peetę, myjącego naczynia po naszym śniadaniu. Od razu odwraca się w moją stronę.

-Idziesz gdzieś, skarbie?- pyta ze zdziwionym wzrokiem.

-Chciałam wybrać się do Annie i Johanny. Wiesz, porozmawiać z nimi i w ogóle…- powoli do niego podchodzę- Aha, i jeszcze jedno. Proszę cię, nie mów do mnie „skarbie”. To mi się kojarzy z Haymitchem…

-Jak sobie życzysz- podnosi mnie w talii i delikatnie sadza na blacie- To, jak mam się do ciebie zwracać? Kochanie, kotku, słońce, złotko, myszko…- zaczyna wyliczać, a ja przerywam mu, zatapiając nasze wargi w namiętnym pocałunku. Wsuwam dłoń w jego blond włosy, a on głaszcze mnie po plecach. Ta chwila może trwać wiecznie. Godziny, dni, tygodnie, miesiące, lata… Teraz istniejemy tylko my. Wszystko wokół w magiczny sposób znikło. Tylko ja i on. Jeszcze bardziej wpijam się w jego wargi. Chcę, aby zapamiętał ten pocałunek na długi czas. Znów mnie podnosi, a ja oplatam go nogami w pasie. Chociaż chciałabym już iść, to nie mogę… nie mogę się oderwać… Jest dla mnie, jak narkotyk. Peeta jest moim uzależnieniem. Tak, jestem uzależniona od jego pocałunków, dotyku, bliskości…

W końcu odrywa swoje wargi, co nie za bardzo mi się podoba. Od razu mam ochotę jeszcze raz posmakować jego ust. Nie opuszcza mnie, ani nic z tych rzeczy. Tylko dotyka swoim czołem moje. Trącam delikatnie nosem jego policzek, dając mu do zrozumienia, że chcę więcej tych słodkich pieszczot. Znów muska moje usta, ale nie tak jak poprzednio. Tym razem delikatnie, ledwo je dotykając. Nie obchodzi mnie w jaki sposób całuje. Ważne, że robi to z uczuciem. Przez ten dotyk wiem, jak bardzo mnie kocha, jak mnie potrzebuje i jak bardzo jestem dla niego ważna.

-Kocham cię- szepcze, patrząc mi w oczy- Kocham was- poprawia się, głaszcząc mój brzuch.

-My też cię kochamy. Nad życie- zatracam się w jego niebieskich oczach. Dlaczego one mnie tak hipnotyzują? Takie niebieskie, jak niebo, jak morze, jak… coś czego potrzebuję. Bo jego potrzebuję najbardziej. Okay, od teraz mam dwa uzależnienia: Peeta i jego oczy.

Wtulam się w jego ciepłe ciało. Słyszę bicie jego serca. Pamiętam, że kiedyś przestało bić. Nadal widzę, jak on powoli umiera. Tam, na arenie… gdzie moje wszystkie koszmary stały się realistyczne. Nadal nie mogę uwierzyć w to, że znów z nim jestem… że on jest tuż obok. Teraz sobie uświadamiam, jak bardzo go pragnę. Nie potrafię wyobrazić sobie świata bez mojego chłopca z chlebem…

Jeszcze raz beztrosko muskam jego usta… nawet nie wiedząc, że tego wieczoru wszystko się zmieni…