poniedziałek, 21 grudnia 2015

43. "Chronimy się nawzajem, pamiętasz?"

2 miesiące... przepraszam Was najmocniej, ale tak, jak pisałam, nadal mam zepsuty komputer, ale przemogłam się i napisałam ten rozdział na telefonie. Wiem, że jest taki nijaki, ale nie chciałam zostawiać tej historii z aż tak długą przerwą, która z pewnością jeszcze by się ciągnęła. Ale przemogłam się i pierwszy raz napisałam notkę na telefonie i mogę uznać to za taki świąteczny prezent ode mnie dla Was. Mam nadzieję, że nie będziecie źli i Wam się spodoba.
Chciałam jeszcze Wam bardzo podziękować za te wszystkie motywujące komentarze pod ostatnim rozdziałem. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy, więc proszę Was o opinię także i pod tą notką.
Kolejną kwestią, którą chcę poruszyć jest coś nietypowego. Ostatnio cofnęłam bloga i przeczytałam te zupełnie pierwsze rozdziały i jestem wprost załamana. Te notki były koszmarne. Prawie żadnych opisów, a styl mojego pisania był okropny. Nie wiem, jak mogliście czytać te notki, ale dziękuję Wam, że zostaliście ze mną aż do teraz. Więc chciałabym edytować tamte rozdziały, poprawić je pod względem gramatycznym i nie tylko. Fabuła zostałaby, tylko dodałabym więcej opisów. Wiem, że nie powinnam tak robić, ale ta myśl męczy mnie od dawna. Napiszcie mi, co o tym sądzicie, a jeśli Wam to nie odpowiada, może całe fanfiction, wraz z poprawionymi pierwszymi rozdziałami wstawiałabym także na mojego Wattpada? Oczywiście nowe notki pojawiałyby się głównie tutaj, ale także i tam. Koniecznie napiszcie.
A teraz chciałabym życzyć Wam wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku, bo myślę, że już w tym roku kolejnej notki nie wstawię, ale kto wie? Może akurat dostanę weny?
Ten rozdział chciałabym dedykować love dream za jej mega długi komentarz, który do teraz cieszy moją buzię. Dziękuję Ci ♥
A teraz zapraszam do czytania oraz komentowania x
Pozdrawiam,
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
 Do moich uszu dochodzi stłumiony odgłos tłukącego się szkła z piętra niżej. Wraz z każdym kolejnym niespodziewanie podskakuję na łóżku. Przestraszony wzrok wlepiam w drzwi do sypialni, modląc się, by nie zdołał ich wyważyć. Na szczęście zaraz po tym, gdy usłyszałam, że Peeta znów dostał ataku, zamknęłam je na klucz. Nie miałam innego wyjścia. Nie chcę aż tak się od niego separować, znów oddalać się i wznosić mury, które będzie musiał burzyć przez długi czas, ale najwyraźniej się boję. To wszystko. Nawet nie o siebie. Obawiam się o Willow, naszą córkę, która rośnie we mnie od prawie już pięciu miesięcy. Boję się, że Peeta nie zapanuje nad sobą i znów może zrobić coś, czego później będziemy żałować oboje. Nie powstrzymam go, tym bardziej kojącymi słowami, którymi to on obsypywał mnie zaraz po przebudzeniu z przerażającego koszmaru. Jeden niewłaściwy ruch i Willow może już więcej się nie poruszyć, a ja nie mogę wyobrazić sobie poranków, kiedy to ona już więcej mnie nie obudzi po rzadko w pełni przespanej nocy. Kiedy będę miała na sumieniu kolejne istnienie i już więcej nie będę potrafiła czerpać przyjemności z niczego.
 Nie, nie mogę stracić ani jej, ani mojego chłopca z chlebem.
 Jaskier żałośnie pomiaukuje pod drzwiami, machając swoim krzywym ogonkiem we wszystkie strony. Najwyraźniej nie podoba mu się, jak mój mąż demoluje nam salon i kuchnię, ale nie mam odwagi, by tak po prostu do niego zejść i pomóc mu dojść do siebie.
 Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy już miał wyjść z sypialni, by zostawić mnie zupełnie samą z wszystkimi łzami, które kumulowały się pod moimi powiekami. Widziałam, jak walczy sam ze sobą i, że to jeszcze nie jest w pełni ten sam, mój Peeta. W jednej chwili zaciskał pięści, podtrzymując się framugi drzwi, a w następnej gorzkie łzy powoli płynęły po jego policzkach. Ten widok łamał mi serce raz za razem, ilekroć go wspominałam. Nie wiedziałam, co mam robić. Miałam kompletną pustkę w głowie, tak samo, jak w tej chwili. Jeszcze trochę oszołomiona po próbie podduszenia tępo wpatrywałam się w jego poczynania. Nawet nie chcę wyobrażać sobie, jakie szaleństwa przez ten krótki czas kryły się w jego umyśle. Dopiero, gdy szybko zbiegł po schodach zdołałam się otrząsnąć i zacząć trzeźwo myślec. Uspokoiłam szloch na tyle, aż mogłam dostrzec klamkę u drzwi pokoju. Otarłam szybko łzy wierzchem dłoni i cicho wyszłam z pomieszczenia, lecz po chwili już tego żałowałam. Moim oczom ukazał się całkiem inny Peeta. Peeta, który nie może poradzić sobie z samym sobą. Najpierw tarzał się po podłodze w salonie, wydając przy tym okropne zwierzęce dźwięki, których nie byłam w stanie słuchać. Zdążył rozbić już kilka naczyń, w tym porcelanową zastawę od mamy, której odłamki leżały naokoło jego ciała. Krzyczał i kłócił się z samym sobą, jakby stał się nagle dwiema osobami w jednej, a ja po prostu stałam na górze schodów, obserwując całą tą scenę i nie mogąc złapać tchu. Łzy zbierały się na moich policzkach coraz obficiej i prześladowała mnie tylko jedna myśl: że już go bezpowrotnie straciłam.
 I właśnie wtedy mnie zauważył. W mgnieniu oka wstał, przeraźliwie dysząc i już biegł w moim kierunku. Frustrację na jego twarzy mogłam dostrzec nawet nz piętra wyżej. Postąpiłam instynktownie- w ostatniej chwili zamknęłam się w sypialni, przekręcając klucz w drzwiach. Peeta dopadł do nich sekundę po charakterystycznym dźwięku, który może nawet uratował mi życie. Pierwsze, co zrobiłam, to pozwoliłam, by z mojego gardła zniknęła ogromna gula i popłynęła wraz z łzami po moich policzkach. Czułam, jak mój mąż uderza pięściami w drzwi, jak drewno za moimi plecami się ugina, a ja razem z nim. Zakryłam usta dłonią, by stłumić mój szloch, a tym bardziej, żeby Peeta go nie dosłyszał. Być może to jeszcze bardziej by go nakręciło.
 Zsunęłam się na podłogę, chowając twarz w kolana. Miałam kompletny mętlik w głowie. Strach nie tylko sparaliżował moje ciało, ale także i umysł. Do moich uszu dochodziły wrzaski mojego męża, tuż za ścianą, aż  w końcu ponowny odgłos tłukącego się szkła zmieszał się razem z nimi, ale już nieco dalej. Zdałam sobie sprawę, że Peeta znajduje się już w kuchni, więc odetchnęłam z ulgą i odchyliłam głowę, by oprzeć ją na drzwiach.
 Czekam na kolejne przekleństwa, wypełnione nienawiścią i odrazą pod moim adresem, które później znów będą echem odbijać się w mojej obolałej głowie. Kiedy znów udaje mi się je dosłyszeć zaczynam grzebać wszelkie nadzieje na powrót mojego normalnego chłopca z chlebem. Raz za razem kręcę tylko głową, na znak tego, że nie zgadzam się z moimi okrutnymi myślami. Nie mogę po raz kolejny go stracić.
 Schylam się do szafki nocnej, by wydobyć z jej szuflady perłę. Tę samą, którą Peeta ofiarował mi na arenie Ćwierćwiecza Poskromienia. W takich chwilach tylko ona, poza moim mężem okazuje się być najlepszym lekarstwem. Zaciskam na niej palce i zamykam oczy, by uspokoić moje roztrzęsione ciało i umysł, aż ta bezczynność zaczyna mnie przytłaczać. Chcę jakoś mu pomóc, ale nawet nie wiem jak. Muszę coś zrobić. Nie mogę bezczynnie siedzieć zamknięta w pokoju, kiedy mój mąż wzmaga się z bolesnymi wspomnieniami z Kapitolu.
 I wtedy nie mogę dosłyszeć żadnych tłukących się naczyń. Być może Peeta już wszystkie zużył i nie ma na czym rozładować gniewu i nienawiści, ale jeszcze okropniejsza myśl przedziera się przez wszystkie inne. Myśl, że coś mógł sobie zrobić.
 Zastygam w bezruchu i nasłuchuję. Kopnięciem uciszam Jaskra, który momentalnie przestaje miauczeć, ale za to atakować moją stopę. Wzdycham i cicho podchodzę do ściany, by położyć na niej ucho i skupić się na tym, co może dziać się w salonie. Tak, jak myślałam, nie słyszę już odgłosu rozbijanych naczyń. Zastąpiło je głośne dyszenie Peety i jego jęki, które z minuty na minutę nabierają na sile.
 Muszę coś zrobić.
 Nagle do głowy przychodzi mi myśl, która może nas wszystkich ocalić. Doktor Aurelius. Próbował leczyć mojego męża w Trzynastym Dystrykcie, więc zna jego przypadek. Przypominam sobie, że w dzień powrotu do Dwunastki wcisnął mi w dłonie karteczkę z numerem telefonu, oznajmiając, że w razie problemów zawsze mogę do niego zadzwonić. W pierwszym odruchu miałam ochotę wyrzucić ją do kosza na śmieci, ale jednak wepchnęłam ją do kieszeni moich spodni, które w tamten dzień miałam na sobie.
 Zrywam się, jak oparzona i szybko przetrząsam wszystkie ubrania w szafach, jakby od tego miało zależeć moje życie. W gruncie rzeczy zależy, lecz nie moje, ale mojego powodu, dla którego jestem w stanie dalej żyć i stawiać temu wszystkiemu czoła. W końcu po paru minutach żmudnych poszukiwań wydobywam z kieszeni spodni kartkę z numerem telefonu. Jest już trochę sprana, ale nadal mogę dostrzec pojedyncze cyfry na niej napisane i wystukać je na klawiaturze telefonu. Przyciskam go do ucha i czekam, aż po paru sygnałach odzywa się znajomy mi głos, ale nie daję mu dojść do słowa. Rozhisteryzowana oznajmiam tylko, że Peeta znów ma atak i, że musi jak najszybciej przybyć. Dopiero później przypominam sobie, że doktor Aurelius pracuje przecież w Kapitolu, ale traf chciał, że akurat na parę dni wybrał się do Dwunastki. Kamień spada mi z serca, gdy oznajmia, że za parę minut powinien już być.
 Znów podchodzę do ściany i tak, jak poprzednim razem nasłuchuję wszystkich odgłosów, jakie dobiegają z piętra niżej. Tyle, że nie słyszę już nic. Zrobił sobie coś, to oczywiste- tą myśl jako pierwszą podsuwa mój umysł. Nie chcę jej słuchać. Na siłę przyciskam ucho jeszcze mocniej, aż po paru minutach zaczyna bardziej boleć mnie głowa. Wpadam w przerażenie, kiedy rzeczywiście nic już nie słyszę. Żadnych rozbijanych talerzy, wrzasków, ani nawet jęków. Opieram się o ścianę i już mam się po niej zsunąć, kiedy Willow nie pozwala mi na to. Jest niecierpliwa i zapewne zła, że nie mam zamiaru pomóc jej tacie. I ma słuszną rację. Dotykam palcami miejsca na brzuchu, gdzie córka przed chwilą kopnęła, przypominając mi tym, że powinnam ratować jej tatę.
 Katniss, zastanów się, jakby Peeta postąpił na twoim miejscu? Skrywałby się w pokoju, czy może wyszedł do ciebie, by ukoić twój ból?
 Zbieram się w sobie, przełykam wielką gulę w gardle, która zdaje się być wielkości mojej pięści i niepewnie przekręcam klucz w drzwiach. Drugą dłoń wciąż trzymam na brzuchu, bo wiem, że Willow jest ze mną i nie pozwoli mi teraz zrezygnować i zawrócić.
 Mam wrażenie, jakby Peeta tylko czyhał pod drzwiami i czekał na moje lekkomyślne postąpienie. Gdy otwieram drzwi, już przygotowuję się do odepchnięcia ataku, ale jednak na schodach nie ma po nim najmniejszego śladu. Oddycham z ulgą i najciszej, jak mogę wychylam się zza balustrady. Dostrzegam na podłodze jeszcze więcej odłamków szkła, niż się spodziewałam. Pod kominkiem leżą pęknięte fotografie Prim, mamy i taty oraz telewizor, którego i tak nieczęsto zdarzało nam się oglądać. W kuchni dostrzegam połamane krzesła, ale jest jeszcze coś, co sprawia, że omal nie dławię się własnymi łzami.
 Krew. Wszędzie pełno krwi. Na blacie kuchennym, podłodze, prowadzącej do przedpokoju oraz salonu. Przyciskam dłoń do ust, by nie krzyknąć z przerażenia, kiedy zauważam bezwładne ciało, poplamione krwią i leżące na kanapie. Szybko zbiegam ze schodów i już nawet nie boję się, że może mi coś zrobić, czy też nie. Klękam przy nim, zauważając jeszcze więcej czerwonych plam na jego ubraniu i ciele.
-Boże, Peeta, coś ty narobił?- powstrzymuję się od wyrzucenia wszystkich moich emocji wprost na wpół przytomnego męża. Dopiero po chwili z trudem otwiera oczy i uważnie mi się przygląda.
-Zrobiłem ci coś?- pyta z wyrzutem, a ja tylko pospiesznie kręcę głową. Delikatnie odgarniam blond włosy poprzyklejane do jego rozpalonego czoła. Po chwili przykładam w to miejsce usta i tak, jak myślałam, Peeta ma gorączkę.
-Za chwilę powinien być tutaj doktor Aurelius, tylko błagam, nie zasypiaj- mówię cicho, próbując powstrzymać nieznośne łzy, które jak zwykle cisną się pod moje powieki w najmniej oczekiwanym momencie. Peeta oddycha ciężko, cały czas nie spuszczając ze mnie wzroku. Uśmiecham się pokrzepiająco, chociaż mogło wyglądać to jak grymas. Blondyn chwyta mnie za dłoń, a ja mam dziwne wrażenie, że po raz ostatni widzę go żywego. Przypomina mi się mój okropny sen, po narkozie w szpitalu. Peeta był prawie w takiej samej sytuacji, tyle że na jego ciele widniały dużo głębsze rany.
 Wtem przypominam sobie o rozcięciach na jego ciele, które jak najszybciej trzeba zdezynfekować i zatrzymać z nich krwawienie.
-Muszę cię opatrzeć- oznajmiam i szybko wstaję, kierując się do kuchni. Czuję, jak Peeta niechętnie puszcza moją dłoń, a po chwili w oddali słyszę jego zaprzeczenia, ale i tak nie słucham, jakiej są treści.
 Próbuję myśleć racjonalnie i nie wpadać przedwcześnie w panikę. Rzadko kiedy zdarzało mi się opatrywać czyjeś rany, ale w tym przypadku jest to konieczne, jeśli chcę utrzymać Peetę przy życiu chociaż do przybycia doktora, tym bardziej, że stracił bardzo dużo krwi. Przekopuję mój umysł, by natrafić na wspomnienie mroźnej zimy, kiedy mama opatrywała moje rany po spotkaniu z kolczastym drutem i lodowatym chodnikiem. Potrzebna jest mi woda utleniona, sterylna gaza i bandaż.
Podchodzę do szafki i nie muszę się zbytnio wysilać, gdyż wszystkie przydatne rzeczy leżą prawie na widoku.
-Peeta, przypomnij mi, na kiedy mam wyznaczony termin porodu?- pytam z kuchni, chociaż, rzecz jasna znam odpowiedź na to pytanie. Chcę po prostu sprawdzić, czy mój mąż nie zasnął i jeszcze utrzymuje kontakt z rzeczywistością.
-27 sierpnia- słyszę jego słaby głos, który każe mi się pospieszyć. Biorę wszystkie przydatne rzeczy i szybko wracam do wycieńczonego Peety.
 Siadam na podłodze, tuż przy kanapie, ale widzę, że chłopak nie jest z tego zbytnio zadowolony. Próbuje się przesunąć, chcąc zrobić miejsce i dla mnie, ale momentalnie krzywi się z bólu. Kręcę tylko przecząco głową, żeby mną się nie przejmował. Teraz to on jest tu w znacznie gorszej sytuacji.
 Na gazę nalewam wodę utlenioną i zabieram się za dezynfekowanie ran chłopaka najpierw na dłoniach i całej długości ramion. Na początku lekko się wzdryga i zaciska szczękę, ale nie odzywa się ani słowem. Przyznaję, że kompletnie nie wdałam się w leczniczą naturę mamy. Przy każdym zetknięciu gazy z raną Peety ja także zaciskam zęby, bo najzwyczajniej nie chcę sprawiać mu bólu. Dopiero później przypominam sobie, że to dla jego dobra. W międzyczasie pytam go o różne istotne rzeczy, albo proszę, żeby opowiedział mi o dniu, w którym pierwszy raz mnie zobaczył. Usiłuję go czymś zająć, żeby nie myślał o bólu i o tym, co stało się przed chwilą.
 Kiedy kończę dezynfekować jego ramiona, zajmuję się ranami na tułowiu, które są znacznie głębsze i większe. Pomagam powoli ściągnąć mu koszulę, przy czym nie obyło się od syków bólu, w przeważającym stopniu także i moich. Na widok krwi i rozcięć na jego plecach oraz torsie mam ochotę odejść stąd, jak najdalej, najlepiej do lasu, jak przed laty, kiedy mama przyprowadzała do domu rannych, a ja nie miałam zamiaru patrzeć na ich cierpienia. Tyle, że teraz jej tutaj nie ma i nie może zająć się Peetą, a ja muszę jakoś sama sobie dać radę i w końcu wziąć się w garść.
 Najpierw odkażam rany na jego plecach, przy czym próbuję miarowo oddychać i nie wpatrywać się za długo w czerwoną ciecz, spływającą po jego ciele. Później nakładam w tych miejscach jałowy opatrunek i zabieram się za kolejne krwawe cięcia, tym razem na torsie. Zastanawiam się, jakim cudem zrobił sobie tak głębokie rany, ale przypominam sobie nóż, leżący na podłodze w kuchni w samym środku kałuży krwi i postanawiam już nie drążyć tego tematu w mojej głowie.
-Przepraszam- słyszę jego szept, a ja nawet nie zorientowałam się, kiedy skończył opowiadać o pierwszym dniu w szkole. Podnoszę na niego mój wzrok. Peeta spogląda na mnie z wyrzutem w oczach i na twarzy. Jego błękitne tęczówki wypełnione są cierpieniem, ale już nawet się nie wzdryga, kiedy odkażam mu rany.
-Przestań- kwituję, wracając do poprzedniej czynności, ale Peeta chwyta mój podbródek w palce, żebym na niego spojrzała.
-Dlaczego to robisz? Po tym wszystkim, co narobiłem?
-Kiedy w końcu zrozumiesz, że to nie twoja wina? Ataki nie są zależne od ciebie. Wiem, że nie możesz ich kontrolować, a robię to wszystko, bo cię kocham, bez względu na przebłyski wspomnień- odpowiadam bez namysłu, nie mogąc dłużej patrzeć na jego obolały wzrok i dalej delikatnie odkażając jego rany, ale po chwili dodaję ze szklącymi się oczami: -Chronimy się nawzajem, pamiętasz?
Peeta potakuje głową, spuszczając wzrok na moje dłonie, które kończą dezynfekować jego rozcięcia. Zakładam na nich tylko jałowy opatrunek, tak jak wcześniej i pozwalam mu położyć się na kanapie. Odkładam wszystkie przybory na stół i znów przy nim kucam.
-Dziękuję- szepcze, posyłając mi lekki uśmiech, który podnosi mnie na duchu. Delikatnie, uważając na rany splatam nasze dłonie i proszę go, by przypomniał mi o dniu, w którym ukląkł przede mną na jedno kolano. Nadal nie chcę, żeby zasypiał, tylko skupił się na tych wspomnieniach, bo wiem, że może się już nie obudzić, tym bardziej, że gorączka wciąż nie ma zamiaru odpuścić.
-Nadal jesteś rozpalony- stwierdzam, kiedy kolejny raz muskam wargami jego czoło. Powinnam podać mu coś na zbicie gorączki, ale nie wiem, czy mamy tego typu lekarstwa w domu. Poza tym nie chciałabym go już zostawiać samego.
 Peeta nie przestaje mi opowiadać o pamiętnym wieczorze nad jeziorem, kiedy wyciągnął czerwone pudełeczko z przepięknym pierścionkiem zaręczynowym w środku, na którego widok zalałam się łzami. Zatapiam się w jego pięknie dobranych słowach, głaszcząc go po dłoni i od czasu do czasu po blond włosach. I tak czuwam przy nim, jak przy rannym zwierzęciu, cała w obawach, że doktor Aurelius nie zdąży przybyć, a Peecie wciąż się nie poprawia. Przypominam sobie noc w jaskini, podczas naszych pierwszych Głodowych Igrzysk i mój strach o jego życie. Wtedy jednak miałam szansę zaryzykować, by pójść po lekarstwo i wykorzystałam ją. Jednak dziś pozostaje mi tylko czekać.
 Pomimo, że zatamowałam krwawienie z wszystkich jego ran, chłopak zdaje się z każdą minutą słabnąć. Kiedy kończy opowiadać o oświadczynach, nie mam pomysłu, czym jeszcze mogłabym go zająć. Do mojego umysłu wdarł się strach, że pomimo moich starań nie zdołam dalej utrzymać go przy życiu. Próbuję nie myśleć w ten sposób, tylko napawać się dotykiem jego gorącej dłoni i chłonąć każdą chwilę z nim spędzoną, ale widzę, że coraz bardziej słabnie. Z ledwością zdoła na mnie patrzeć, chociaż prawie co chwilę proszę go, żeby nie zasypiał. Ukradkiem spoglądam na jego klatkę piersiową, która wolno unosi się i opada. W duchu modlę się, żeby doktor Aurelius jak najszybciej się zjawił, bo za chwilę nie będzie miał po co przychodzić. Wychylam się zza kanapy, kierując wzrok ku drzwiom i oknu. Blady księżyc rozświetla moją zaniepokojoną twarz, a łagodny wiatr cicho porusza koronami drzew w Wiosce Zwycięzców, ale poza tym ani śladu po doktorze.
Zrezygnowana wracam do mojej poprzedniej pozycji i wtedy zauważam, że Peeta ma zamknięte oczy. Nie zważając na rany, zaczynam w desperacji mocno potrząsać jego ramieniem.
-Peeta! Obudź się, słyszysz?! Nie możesz mnie teraz zostawić!- krzyczę na niego, próbując nie wpadać w panikę, ale w ogóle mi to nie wychodzi. Chłopak wcale nie reaguje na moje błagania i nie otwiera oczu, co jeszcze bardziej mnie niepokoi. Nie przestaję nim potrząsać, dochodzi nawet do tego, że w rozpaczy uderzam pięściami w jego tors. -Proszę cię, zostań ze mną! Nie dam sobie rady bez ciebie, słyszysz?! Nie chcę samotnie wychowywać naszej córki i budzić się z koszmarów, kiedy ciebie nie będzie obok! Peeta!
 Moje błagania z każdą następną sekundą przemieniają się we wrzaski, przeplatane z desperackim szlochem. Nie mam pojęcia, co w takiej sytuacji miałabym zrobić. Panika doszczętnie oczyściła mój umysł z jakichkolwiek racjonalnych myśli. Zaciskam pięści na jego torsie, przeraźliwie płacząc, aż braknie mi tchu.
 Wtem czuję czyjeś ręce zacieśniające się na moich ramionach. W pierwszych myślach mam Peetę, który jakimś cudem usłyszał w końcu moje błagania. Podnoszę się, ale chłopak wciąż jest nieprzytomny, a ja zostaję siłą od niego odciągnięta. Przez łzy cały obraz przed oczami mam rozmazany, przez co nie potrafię dostrzec twarzy osób, które zajęły się Peetą oraz mną, ale kiedy zauważam charakterystyczne okulary na nosie doktora Aureliusa, już wiem, że jesteśmy w dobrych rękach.
 Mężczyzna wraz z dwójką ratowników medycznych najpierw próbują przywrócić Peetę do życia, wykonując na nim sztuczne oddychanie. Mnie natomiast trzeci z nich zabiera do kuchni, gdzie sadza na krześle. Nadal jestem pogrążona w swoim własnym strachu i okropnym płaczu, więc nie słyszę, co takiego mówi do mnie ciemnowłosy ratownik, kiedy widzę, że porusza ustami. Nie reaguję na jego pytania, więc po chwili zrezygnowany napełnia wodą szklankę, stojącą na kuchennym blacie i podaje mi ją. Wypijam jej zawartość na raz, choć prawie się krztuszę od nadmiernego płaczu. Kiedy odstawiam naczynię do zlewu, orientuję się, że zostałam sama.
 Nie mam siły, ani odwagi pójść do salonu, by znów ujrzeć nieprzytomnego Peetę, a teraz może nawet i martwego. Przykładam dłoń do ust, kiedy ta nieznośna myśl rodzi się w mojej głowie. Mam wrażenie, że to wszystko jest tylko kolejnym przerażającym koszmarem. Wbijam paznokcie w dłonie i nadgarstki, w nadziei, że po chwili obudzę się cała zlana potem oraz łzami, ale wśród kojących ramion Peety i jego spokojnego głosu. Bez niego nie mam zamiaru już budzić się w takie noce. Nie chcę poranków spędzać sama przy Śliskiej Sae, przygotowującej dla mnie śniadanie. Nie chcę znów opłakiwać kolejnej bliskiej mi osoby i obwiniać się za jej śmierć.
 Gdybym tylko wiedziała wcześniej. Gdybym wcześniej do niego zeszła i opatrzyła te rany, nie straciłby aż tyle krwi. A tymczasem siedziałam w tym pokoju przeszło godzinę, bez jakiegokolwiek współczucia, czy pomocy.
Boże, Katniss, coś ty narobiła?



sobota, 12 grudnia 2015

"There are much worse games to play"- recenzja Kosogłosa cz. II

"Deep in the meadow, under the willow
A bed of grass, a soft green pillow
Lay down your head, and close your eyes
And when they open, the sun will rise."

Koniec.
Nasza przygoda z Igrzyskami po części dobiegła końca. Najpierw książki, teraz przepiękne ekranizacje. Wiem, że nie tylko do mnie nie może to wszystko dotrzeć. Wciąż mam takie głupie wrażenie, że za rok do kin wejdzie kolejna część. Mój mózg bez przerwy podpowiada mi: "Eh, nie martw się. Przecież dzieli nas tylko 12 miesięcy od kolejnego wspaniałego filmu, a jeszcze mniej od pierwszego zwiastunu, plakatu, czy spotów."
Nie. Nie będzie już nic. Nie ma odliczania do premiery. Nie będzie tych wyczekiwanych zwiastunów. Nic już nie będzie takie samo, jak przedtem i kropka. I właśnie ta myśl tak niewyobrażalnie mnie boli.
Obiecałam Wam recenzję "Kosogłosa cz. II". Przepraszam, że dopiero po 3 tygodniach od premiery ją publikuję, ale ten czas był chyba najcięższym w moim życiu. Głównie właśnie przez tą ostatnią część. Po prostu nie mogłam się pozbierać i wrócić do tego mojego monotonnego życia, które teraz jest jeszcze bardziej szare i bezsensowne niż przedtem. Powiem krótko- jestem załamana. Już naprawdę długo nie czułam tak rozdzierającej pustki, nawet po przeczytaniu ostatniego zdania na ostatniej stronie "Kosogłosa". Wtedy wiedziałam, że będą jeszcze ekranizacje, na które z utęsknieniem czekałam, ale teraz to uczucie jest po prostu nie do zniesienia. Nie mogłam wcześniej zabrać się za tą recenzję, bo już na początku wybuchałam płaczem, który później przeradzał się w bezkresne szlochy. Nie chcę pisać typowej recenzji, takiej jakiej uczą nas w szkołach. Jeśli nie macie nic przeciwko, napiszę ją po swojemu.
Od dnia, kiedy powoli zakochiwałam się w tej pięknej historii obawiałam się końca. Zadawałam sobie pytania: "Co będzie po tym wszystkim? Po tym, jak wrócę z kina do domu?" Nie mogłam wyobrazić sobie tego dnia. Wydawał mi się tak okropny, że już na początku zaczęłam się go obawiać, ale zarazem był tak odległy. Z biegiem czasu przestałam się przejmować tą myślą. Zostało przecież jeszcze tak dużo dni do "Kosogłosa cz. I", a co dopiero do ostatniej części. Niestety, nim się obejrzałam już stałam u progu drzwi prowadzącej do mojej sali kinowej.
Ostatni tydzień przed premierą "Kosogłosa cz. II" czułam taki dziwny wewnętrzny ból. Bez przerwy wspominałam te piękne chwile, które dała mi trylogia. Słuchałam soundtrack'ów, które naprawdę codziennie doprowadzały mnie do łez. Zarazem tak bardzo pragnęłam zobaczyć już ten film, ale z drugiej strony skrycie nie chciałam, żeby ten 20 listopada nadszedł. Boże, ile bym teraz dała, żeby premiera tej ostatniej części odbyła się dopiero za rok. Żebym miała jeszcze na co z zapartym tchem czekać.
20 listopada, godzina 21:00 rozpoczyna się już drugi maraton "Igrzysk Śmierci" na którym jestem. I już na wylosowaniu Prim pierwsze łzy popłynęły po moich policzkach. Do dziś nie wiem, dlaczego tak zareagowałam. Miliony razy oglądałam ten film i nigdy wcześniej nie płakałam na wyczytaniu nazwiska Prim, a jednak. Może dlatego, że był to swego rodzaju początek końca. Od tego wszystko się zaczęło, a tej nocy również miało się skończyć.
Potem nastąpiła śmierć Rue, na której również już tradycyjnie płakałam, ale do tego podniosłam trzy palce w górę, tym samym oddając jej już ostatni raz hołd i podziękowanie. Nie zważałam na to, co pomyślą sobie o mnie ludzie, którzy przyszli do kina na zwykły seans. Taki, jak każdy inny. Jestem trybutem i nie mam powodów, by się tego wstydzić.
Pomińmy fakt, że obok mnie, oprócz mojej przyjaciółki, z którą wybrałam się na seans, siedziała kobieta, która co chwilę rozmawiała ze znajomą, albo pisała do kogoś SMS-y. Nie cierpię, gdy ktoś tak lekceważy innych i nie liczy się z tym, że komuś może to przeszkadzać, więc w pewnym momencie nie wytrzymałam i obdarowałam ją zabójczym spojrzeniem, niczym Katniss Johannę w windzie w "W pierścieniu ognia".
Rozpoczęła się druga część, a wraz z nią moje lęki, że z każdą następną częścią zbliżamy się do tej ostatniej. Całe pudło chusteczek miałam już w pogotowiu, gdyż "W pierścieniu ognia" nadal jest moją ulubioną ekranizacją z wszystkich czterech i na niej również zawsze muszę płakać. Nie myliłam się. Musiałam sięgać po chusteczkę, już w Dystrykcie Rue oraz kiedy Peeta wpadł na pole siłowe i powoli umierał na arenie. Przypomniało mi się, że tutaj jeszcze widzimy go "normalnego". Takiego, jaki był zawsze. Pomyślałam o tym, ile nacierpi się w kolejnych częściach, jak straci miłość swojego życia... Potem napisy końcowe i "Atlas"- Coldplay, a ja wciąż płaczę na tym fotelu przy dziwnych spojrzeniach innych osób. Przeżywałam te wszystkie filmy od nowa, tak jakbym oglądała je po raz pierwszy, chociaż dobrze znałam każdą kwestię i każdą scenę.
"Kosogłos cz. I" znowu ranił mnie raz za razem. W zeszłym roku płakałam na wszystkich scenach, w których pojawiał się Peeta, ale teraz nie. Po raz pierwszy nawet najdrobniejsza łza nie stoczyła się po moim policzku na tych wszystkich okropnych momentach. Na widok osaczonego Peety tylko cicho jęczałam. Może dlatego, że byłam już po prostu zmęczona i nawet energetyki nie pomogły, a przede mną jeszcze ostatnia część. Nawet przyznam się bez bicia, że w pewnym momencie zasnęłam, ale nie na długo, bo przyjaciółka obudziła mnie akurat na "Drzewo Wisielców". Na usprawiedliwienie mam fakt, że w nocy spałam tylko 6 godzin, a przed maratonem nawet się zdrzemnęłam z tych emocji. Dopiero pod koniec "Kosogłosa cz. I" się ogarnęłam i doszło do mnie, że za chwilę ostatnia część i jak na zawołanie na duszeniu Katniss rozryczałam się na dobre. To było okropne. Oglądać tą scenę trzeci raz na dużym ekranie. Moje serce po raz kolejny rozpadło się na milion kawałków.
"Kosogłos cz. II"
Kiedy ostatni raz ujrzałam logo "Lionsgate", od razu na wstępie nie wytrzymałam i łzy popłynęły wodospadem. Wiem, jestem nienormalna, żeby płakać już na samym logo, ale targały mną takie emocje, że po części wiedziałam, jak to się skończy.
Na samym początku Francis uraczył nas wspaniałą i wcale nie łamiącą serca sceną, w której to Prim (niestety zamiast Delly) przychodzi odwiedzić Peetę. Z początku nie podobała mi się ta zmiana, ale w końcu uznałam, że Prim także nieźle wypadła w tej roli. Jestem po prostu zachwycona grą aktorską Josh'a. Tak pięknie wcielił się w postać Peety, że aż brak mi słów. Kiedy wrzeszczał na Prim, że Katniss jest zmiechem i nie wolno jej ufać, siedziałam jak wryta, nie mogąc złapać tchu. Pierwsza scena w ostatniej części, która złamała mi serce, a będzie ich naprawdę sporo.
Kolejnym takim momentem był tekst Peety, że teraz wolałby rzucić ten chleb świniom, niż Katniss. Tak te słowe mnie zabolały, jakby wypowiedział je bezpośrednio do mnie. Kompletnie się tego nie spodziewałam.
Bardzo podobała mi się scena, w której Peeta dołącza do Drużyny 451 i bez przerwy powtarza szeptem "My name is Peeta Mellark. My home is District Twelve." Świetnie, że pokazali go z takiej dość "szaleńczej" strony po tym, co zrobili mu w Kapitolu.
Później nie mogłam się połapać, co dzieje się na tym ekranie. Wszystko następywało w zawrotnym tępie. Śmierć Boggs'a, czarna lawa, atak Peety, a w końcu schronienie się w jednym z budynków. Musiałam po prostu zbierać szczękę z podłogi. Efekty specjalne bardzo świetnie dopracowane. Konanie Boggs'a, o dziwo nie wstrząsnęła mną tak, jak w książce, ale również było drastyczne.
Później kanały=najbardziej niesprawiedliwa śmierć wszech czasów. Moja przyjaciółka, która uwielbia Finnick'a (pozdrawiam Natkę) już na samym wstępie, kiedy schodzili do podziemi zaczęła płakać, a potem ja razem z nią. Walka ze zmiechami jest chyba moją ulubioną filmową bójką. Boże, jak cudownie to ukazali. Chociaż, co takiego cudownego może być w walce z kilkudziesięcioma oślizgłymi stworami? Otóż, te sceny były tak realnie ukazane i tak trzymały w napięciu, że prawie spadłam z fotela. Najbardziej podobało mi się to, jak Katniss i Peeta ochraniali się nawzajem przed tymi stworami. Zupełnie, kiedy Cato walczył z nimi na rogu obfitości. I wreszcie wkracza Finnick, wymachując trójzębem, a ja wiem, że już za chwilę koniec. Jego koniec. Ochronił ich. Obronił swoich przyjaciół i się za nich poświęcił.
Peeta wdrapał już się na górę, potem Katniss, a ja wciąż się łudzę, że Odair zdoła się uratować. Jeszcze tylko parę zmiechów do zabicia. Stracił swój trójząb i próbował też wdrapać się po drabinie. Już prawie jest na górze, a ja już cała w skowronkach, że go nie uśmiercą, że Finnick przeżyje, aż tu nagle... jeden ze zmiechów ściąga go w dół. O mało nie wydarłam się na całą salę. Chłopak uderzył plecami o metalowy stopień i zwalił się razem ze stworem do wody. W tym momencie przypomniało mi się, co mówił o miesiącu miodowym z Annie. Że urządzą go sobie w Kapitolu. Nie, Finnick. Już nigdy jej nie zobaczysz, a co dopiero mówić tu o miesiącu miodowym.
"Nightlock, nightlock... nightlock" i holo eksploduje, tym samym skracając okrutną śmierć Odair'a jeszcze wcześniej tłumiąc jego okropne wrzaski i błagania. Od tego właśnie momentu, bez przerwy płakałam do końca filmu.
Następnie pożegnanie u Tigris, które wyprzedzało wyjście na ulice Kapitolu. Katniss, jeszcze tak niepewnie przytulająca Peetę, ale już później z przekonaniem. Kiedy blondyn powiedział "When I'll see you again, it'll be a different world" uświadomiłam sobie, że były dwie przyczyny tych słów. Nie wiedział, czy przeżyją to wszystko i powiedział, że spotkają się w zaświatach, czyli innym świecie, albo kiedy już Katniss zabije Snow'a i nastanie kres Głodowym Igrzyskom. Tak, czy siak bardzo urzekło mnie to zdanie i ten moment.
Nawet nie wiecie, jakie nerwy mnie trzymały, kiedy Gale i Katniss próbowali wmieszać się w tłum podczas pochodu do Pałacu Prezydenckiego. Przed nimi Strażnicy Pokoju, za nimi też i już prawie jeden z nich dotyka ramienia dziewczyny, kiedy rebelianci przejmują kontrolę nad sytuacją.
Bardzo wstrząsnęła mną scena, w której dziewczynka w żółtym płaszczyku rozpaczliwie płacze nad ciałem zmarłej matki oraz kiedy przestraszone dzieci zostają przenoszone do "żywego muru" przed Pałacem Prezydenckim. Wiedziałam, że za chwilę pojawi się w tym miejscu niewinna Prim, więc moje szlochy z każdą minutą coraz bardziej się nasilały.
Katniss weszła na podwyższenie i już pierwsze poduszkowce nadlatywały, spuszczając bomby do rąk dzieci, które po chwili wybuchały. A później widzimy Prim, która za wszelką cenę próbuje im pomóc. Była sanitariuszką, chciała uratować życie tym rannym dzieciom, tak jak kiedyś jej siostra uratowała jej, zgłaszając się na trybuta.
I Katniss wreszcie ją zauważa i zaczyna rozpaczliwie krzyczeć "Prim! Primrose!", zupełnie jak w dniu Dożynek, ale tym razem nie zdołała jej ochronić. Nim młodsza siostra zdążyła jedynie rozchylić usta, by wypowiedzieć jej imię, eksplodowały pozostałe spadochrony, a Katniss zapaliła się, jak żywa pochodnia. To wszystko działo się tak szybko. W jednej sekundzie Prim jeszcze próbowała pomóc dzieciom, a w następnej- martwa.
Wciąż nie dochodził do mnie fakt, że za chwilę wszystko się skończy, szczególnie kiedy nastała scena egzekucji Snow'a. Katniss wyszła na plac, tym razem sama, bez Peety u boku, by posłać tą ostatnią strzałę i zakończyć wszystko raz na zawsze. Ale nie wycelowała ją w Prezydenta, tak jak myślała większość osób na sali. Jakież było ich zdziwienie, kiedy strzała znalazła się w piersi Coin. "Sezonowcy"- mruknęłam pod nosem i rozkoszowałam się widokiem Almy, spadającej z balkonu. Nienawidzę baby, a ta scena była jeszcze lepsza, niż ją sobie wyobrażałam. Śmiech Snow'a przyprawił mnie o dreszcze, ale niezmiernie się cieszę, że Francis nie zapomniał o Peecie, który zabiera Katniss pastylkę z łykołakiem. Po tym wszystkim siedziałam ze szczęką przybitą do podłogi i strumieniem na policzkach.
Bardzo podobała mi się następna scena, czyli czytanie listu od Plutarcha przez Haymitch'a.  Świetnie obmyślane, żeby wszystko objaśnić na jednym świstku papieru. I kiedy mentor powiedział "wracamy do domu" już po raz kolejny przygotowywałam się mentalnie na ten nieuchronny koniec, który w końcu przecież musiał nadejść, ale najpierw nastąpiło pożegnanie z Effie.
Czym my sobie zasłużyliśmy, by oglądać łzy Trinket? Uwielbiam ją, a dzięki tej części jeszcze bardziej ją pokochałam. No i był pocałunek! Hayffie! Kocham za to Francis'a, że dodał ten wątek, choć wcale go w książce nie było. A może jednak Collins ukryła go przed nami, tak między wierszami? Najważniejsze, że reżyser wysunął nam go w filmie.
"-Obiecaj mi, że to znajdziesz.
-Znajdę co?
-Życie zwycięzcy."
Ten dialog kompletnie mnie rozbroił. Później tylko siedziałam i ryczałam razem z Effie, tylko zastanawia mnie, dlaczego nie pojechała razem z nimi? To już chyba na zawsze pozostanie zagadką.
Nie wyobrażam sobie lepiej zagranej sceny, w której Katniss wrzeszczy na Jaskra, że Prim już nie wróci. Po prostu wiłam się z bólu na tym fotelu, bo cierpienie Katniss było i moim cierpieniem.
Później Peeta sadzający prymulki przed domem Katniss. Nie, nie, nie. Tego było już za wiele. Nie mogłam uspokoić się z tych emocji, tym bardziej, że za chwilę nastąpi epilog i wielki koniec wszystkiego.
Zrastanie się Everlark złamało mi serce, choć moim zdaniem za mało z tego pokazali. Liczyłam na przebłyski wspomnień Peety, kiedy chwytał się oparcia krzesła i czekał aż ustąpią. Albo Katniss budząca się z koszmarów. To były też ważne wątki, ale nie chcę już narzekać, tym bardziej, że to ostatnia część, jaka kiedykolwiek była nam dana, więc powinniśmy być z niej w 100% zadowoleni.
List od Annie i zdjęcie z jej synkiem, które wychowuje się, niestety bez ojca. Następnie patrzenie na deszcz, siedząc w drzwiach i ten wzrok Katniss. Uwielbiam tą scenę już od samego zwiastunu.
A później to, na co wszyscy od dawna czekaliśmy. Sławne, a zarazem tak cudowne "You love me. Real or not real?". W tym momencie moje łzy zamieniły się w wodospad Niagara.  Tyle razy wyobrażałam sobie tą scenę, tak długo od samego początku na nią czekałam. Nie mogę uwierzyć, że już, tak po prostu mamy ją za sobą. Ostatnie, najpiękniejsze słowa z książki.
Epilog. Był... był... niesamowity. Aż brak mi słów. Mogłabym go oglądać i oglądać bez końca. Najcudowniejsze sceny, jakie kiedykolwiek widziałam. Peeta bawiący się z dzieckiem. Nigdy nie zapomnę jego uśmiechu, kiedy mógł na Łące pobawić się ze swoim synkiem. A później Katniss, która opowiada córce o swoich koszmarach. Boże, tonęłam we własnych łzach, kiedy uświadomiłam sobie, że to ten sam tekst z książki. Nie byłam na to przygotowana. Na taki cios, jaki zada mi epilog, bo był jeszcze piękniejszy, niż go sobie wyobrażałam.
"Ale są znacznie gorsze zabawy." I koniec. Ostatnie słowa z książki, jak i filmu.
A wiecie, co jeszcze złamało mi serce na sam koniec? Moment, w którym Rye rzuca się na Peetę, żeby go przytulić. Coś we mnie wtedy pękło. Było to tak piękne, że nie potrafię tego opisać słowami. Widzieć chłopca z chlebem, jako szczęśliwego tatę, który przezwyciężył wspomnienia z Kapitolu i na nowo mógł pokochać miłość swojego życia.
Kiedy zgasł ekran nie mogłam się ruszyć. A do tego "Deep in the Meadow", śpiewane przez Katniss. To było za dużo dla mnie jak na jedną noc. Siedziałam, jak wryta na tym fotelu, może trochę skulona, ale na pewno nie w pełni świadoma tego, co się stało. Jedyne, co byłam w stanie robić, to płakać, ale nie tak normalnie. To był ryk, albo nawet wycie. Płakałam do tego stopnia, że zaczęłam wydawać okropne, zwierzęce dźwięki i musiałam przytykać dłonie do ust, żeby je jakoś stłumić. Potem zaczęłam się dusić od tych szlochów i nie mogłam ruszyć się z miejsca. Byłam jak sparaliżowana. Nie zwracałam uwagi na ludzi, którzy niewzruszeni opuszczali salę, aż w końcu zostałam tylko ja i moja przyjaciółka. Zrozumiałam, że musimy już iść, choć chciałam zostać do końca napisów, ale   w jakim celu? Żeby zobaczyć, że po nich nie ma już nic? Że nie ma już zmieniającego się Kosogłosa? Żeby jeszcze bardziej się przygnębić?
W końcu wstałam z tego fotela. Nogi miałam jak z waty, zebrałam się do kupy i schodząc po schodach myślałam tylko o tym, żeby z nich nie spaść, choć i tak parę razy się potykałam. Po wyjściu z sali na świeże powietrze kolejny raz pękłam i na dobre się rozpłakałam. Tak często wyobrażałam sobie ten moment. Kiedy wychodzę z kina po ostatniej części Igrzysk, że w końcu musiał nadejść, a ja wciąż nie byłam na niego przygotowana. Ale na szczęście mam już go za sobą.
Całą drogę do domu bezustannie płakałam, aż mogłam wreszcie zdać się na nic nie warte  pocieszenia mamy. Ja i tak czułam okropny ból, a ona i tak wiedziała, że nic tym nie zdziała, więc pozwoliła mi po prostu to przecierpieć. Nadal okropnie płakałam, więc położyłam się w łóżku, aż w końcu udało mi się jakoś zasnąć.
Wiem, że za bardzo to wszystko przeżywałam, ale trybuci wiedzą, jaki to ból. Poza tym, jak już coś pokocham, to całym sercem i bardzo boli mnie, kiedy muszę się rozstać. Igrzyska naprawdę były i nadal będą jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały mnie w dotychczasowym życiu. I wciąż po 3 tygodniach nie mogę oswoić się z myślą, że już nigdy nic nie będzie takie samo. Nigdy nie będę na nic tak z utęsknieniem czekać. Nigdy nie przyjdę na kolejne części ten pierwszy raz. Nigdy nie ujrzę nowych zdjęć z planu, czy wywiadów z naszą cudowną obsadą. Nie pogodzę się z tym końcem, który prześladował mnie od samego początku.
Chciałabym teraz cofnąć się w czasie do momentu, w którym dopiero poznawałam tą historię i stopniowo się w niej zakochiwałam. Jeszcze nigdy żadna książka nie zawładnęła moim sercem do tego stopnia.
Nawet teraz, po 3 tygodniach od premiery odczuwam tą dziwną pustkę, że nie mam już na co czekać. Że moje życie stało się szare i monotonne, bo faktycznie tak jest, ale oczekuję zapowiedzi, że będzie toczyć się dalej, bez względu na to, jak ważne ponieśliśmy straty. 
Ale jedno jest pewne. Nie zapomnę o tej pięknej historii, która tak wiele mnie nauczyła, i której tak wiele zawdzięczam. Zawsze będzie częścią mnie. I po prostu do dzisiaj dziękuję, że mogłam tak się w niej zagłębić i pokochać ją bez pamięci.
Katniss dała radę po wojnie wrócić do normalnego życia, więc i my musimy spróbować.

"But there are much worse games to play..."

"Here it's safe, here it's warm
Here the daisies guard you from every harm
Here your dreams are sweet and tomorrow brings them true
Here is the place where I love you..."