wtorek, 25 sierpnia 2015

40. "Ustało bicie serca, dla którego żyłam"

Już jest po północy, więc możemy uznać, że nastał wtorek, a z nim kolejna notka :3
Specjalnie chciałam dodać ją dziś, gdyż pewna czytelniczka mojego bloga ma w tym dniu urodziny. Ten rozdział dedykuję właśnie jej, ale niestety nie znam jej imienia, ani nawet pseudonimu, bo zapytała mnie z anonimowego konta na asku, ale to nic nie zmienia. Wszystkiego najlepszego, kochana! ;* Mam nadzieję, że ten rozdział przypadnie Ci do gustu.
A teraz z innej beczki- zmieniłam wygląd na blogu, według mnie jest lepiej, ale nie ja jestem od oceniania. Jeśli możecie, to wyraźcie swoją opinię w komentarzu, za co będę niezmiernie wdzięczna. Po prawej stronie dodałam kilka gadżetów, więc jeśli chcecie, możecie zaobserwować bloga i wziąć udział w ankiecie, dzięki której dowiem się, z której perspektywy wolicie czytać rozdziały.
Standardowo przepraszam za opóźnienia, które mam nadzieję, że nie odbiją się na komentarzach, ale cieszę, się, że wróciła mi wena, więc następnego rozdziału możecie spodziewać się wcześniej. Będę Was o tym informowała na bieżąco na blogu lub na moim asku- @Maddy33272.
Nie przeciągam już i tak, jak pisałam ten rozdział dedykuję anonimowej dziewczynie, którą pozdrawiam i jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego w dniu jej urodzin! ;*
K. G.
PS Nie ukrywam, że czekam na Wasze komentarze i do następnej notki!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Przez moment nie potrafię wykonać żadnego ruchu, wciąż wlepiając wzrok w ciemną kroplę, która powoli spływa po wierzchu mojej dłoni w stronę kciuka. W przerażeniu na chwilę zamykam oczy, minimalizują nawet własny oddech. Jedynie mojego rozkołatanego serca nie jestem w stanie uspokoić. Ból, który promieniuje z pleców do wszystkich części mojego ciała wciąż ani na sekundę nie ustał.
Mam świadomość, że coś znajduje się tuż nade mną. Wyczuwam czyjś przenikliwy wzrok na moim ciele. Jeden nieprzemyślany ruch i już po mnie. W takiej sytuacji staram się uspokoić i przede wszystkim przedwcześnie nie panikować.
W końcu biorę się w garść i bardzo powoli podnoszę głowę, by spojrzeć w górę, przy okazji powstrzymując jęki bólu, które są bliskie wydobycia się z moich ust. Pomagam sobie rękoma, aż mogę dostrzec korony drzew. Dokładnie badam wzrokiem każdy liść, każdy konar, który znajduje się w zasięgu mojego wzroku. Nie zauważam nic niepokojącego, aż do tej pory.
Gdzieś pomiędzy upstrzonym gwiazdami niebem, a zielonymi liśćmi, łagodnie poruszającymi się na wietrze, przez sekundę mogę dostrzec przerażający błysk. Nieruchomieję, by dokładniej wytężyć wzrok, ale już po chwili widzę coś, co mrozi mi krew w żyłach.
Tuż nad moją głową, na gałęzi zauważam pysk wypełniony trójkątnymi, ostrymi zębami. Ale na tym się nie kończy. Moją uwagę przykuwają długie, zakrzywione pazury w szczególności u nóg stworzenia. Na jednym, najdłuższym z nich dostrzegam czerwoną ciecz, kapiącą na trawę obok mnie. Moja krew. Nie muszę długo się zastanawiać, że to właśnie ten pazur zatopił się w mojej skórze na plecach. Od samego patrzenia mam wrażenie, jakby ból jeszcze bardziej się nasilał.
Nie mam żadnych wątpliwości, by stwierdzić, że mam do czynienia ze zmieszańcem. Tylko skąd się wziął w lasach Dwunastego Dystryktu? Zamierzam dokładniej mu się przyjrzeć, ale zastanawia mnie fakt, że jeszcze nie zeskoczył i nie rozerwał mnie na strzępy. Na pewno zauważył, że się poruszam, zresztą właśnie wpatrujemy się sobie w oczy.
Zmiech ma podłużny pysk, długi ogon oraz krótkie, zakrzywione przednie łapy. Z wyglądu przypomina mi przerośniętą jaszczurkę. Dzięki długim, tylnym łapom może poruszać się z zadziwiającą prędkością, o czym sama wcześniej się przekonałam.
Nagle, leśne powietrze przeszywa histeryczny wrzask, tak donośny, że momentalnie zrywam się z miejsca. Pomimo bólu, za sprawą którego prawie nie mogę oddychać, staram się gnać wprost do źródła dźwięku. Zaciskam zęby, kiedy na moich policzkach pojawiają się pierwsze łzy. Nie wiem dokładnie, dlaczego się tam znalazły. Może to z powodu rozdartej skóry na plecach, a może dlatego, że dobrze wiem, do kogo należą owe wrzaski.
-Peeta!- rozpaczliwie krzyczę, na chwilę się zatrzymując. Nie zważam nawet na zmiecha, który za moment odnajdzie mnie i rozszarpie na drobne kawałki. Przystaję, oparta skronią o korę drzewa, wdychając zapach lasu, który pozwala mi trzeźwo myśleć. W głowie dźwięczy mi jego histeryczny wrzask, domagający się pomocy. Kiedy go sobie przypominam zaczynam cicho płakać.
Peeta…
Muszę go odnaleźć. Muszę mu pomóc. Jestem mu to winna.
Zbieram się w sobie, kiedy mogę dosłyszeć szybkie kroki zmiecha, gdzieś za mną. Nabieram powietrza- choć nie przychodzi mi to łatwo ze względu na ból w plecach- i najgłośniej, jak tylko mogę ponawiam jego imię. Rozpaczliwie, próbuję jeszcze kilka razy, aż gardło zaczyna mnie boleć, ale nie uzyskuję żadnej odpowiedzi. Ciężko dyszę, nie mogąc pohamować łez, które bezczelnie spływają po moich policzkach. Ze złością uderzam pięścią w korę drzewa i szybkim krokiem ruszam przed siebie.
Wiem, że to był on. Wszędzie poznałabym jego głos. Nie mogłam się pomylić w tym jednym przypadku.
Wtem otrzymuję spóźnioną odpowiedź. Kolejny upiorny wrzask rozdziera moje uszy. Zaciskam zęby i powieki, błagając w duchu, żebym mogła do niego dotrzeć.
-Peeta, już biegnę!
 Z determinacją wymalowaną na twarzy, rozglądam się po lesie i usiłuję oprzytomnieć. Ruszam w kierunku jego krzyku, najszybciej, jak potrafię. Nie mam pojęcia, jaki widok zastanę, kiedy do niego dotrę, ale już teraz przygotowuję się na najgorsze. Rękawem kurtki niedbale ścieram ślady po łzach z policzków.
Po kilku minutach biegu stwierdzam, że nie dam rady do niego dotrzeć. Każdy krok potęguje ból, rozchodzący się w moim ciele, do tego moja kondycja nie jest już taka, jak przed udziałem w Igrzyskach. Kiedy sobie to uświadamiam kolejne łzy wielkości grochu kapią z mojej drżącej brody. Przyciskam zimne dłonie do twarzy, zataczając się ze zmęczenia. Nie mogę po raz kolejny go stracić. Starał się utrzymywać mnie przy życiu, kosztem własnego. Stawiał moje dobro nad swoje. Robił wszystko, żebym choć przez jedną sekundę czuła się szczęśliwa. Nie mogę tego wszystkiego tak po prostu puścić w zapomnienie wraz z nim samym. Jeśli teraz go stracę, nie pozostanie mi nikt, kogo tak naprawdę bym kochała.
Odrywam drżące dłonie od mokrej twarzy i parę razy mrugam, by poprawić ostrość widzenia. Z nieznanych mi powodów cały las kołysze się przed moimi oczami. Gwałtownie zaciskam powieki, wpadając na najbliższe drzewo i kurczowo trzymam się jego kory, żeby nie upaść.
Zbieram się w sobie, żeby otworzyć oczy, ale po chwili wpadam w panikę. Parę kroków ode mnie widzę blond czuprynę, potem obolałe niebieskie oczy, a na koniec pełno plam ciemnej krwi. Momentalnie zrywam się z miejsca w kierunku chłopaka. Mam wrażenie, jakby powoli kręcił głową, a po sekundzie już wiem, dlaczego.
W niewielkiej odległości od Peety zauważam wysoką postać. Nie muszę się jej długo przyglądać, żeby stwierdzić, że nienawidzę jej całym sercem. Gale pewnie stoi z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Nie zważam na jego obecność, tylko biegnę prosto do Peety.
-Peeta, wszystko będzie dobrze, za chwilę cię stąd wyciągnę- zaczynam łamiącym się głosem, gdy przy nim klęczę. Widzę, że z ledwością zdoła na mnie patrzeć. Obdarowuje mnie wzrokiem wypełnionym bólem, ale dostrzegam w nich coś jeszcze. Drobny kształt troski zmieszanej z miłością, próbuje przedrzeć się przez cierpienie w błękicie jego tęczówek, przez co krztuszę się własnymi łzami. Próbuję opanować drżenie rąk, kiedy rozpinam jego koszulę, by opatrzyć krwawe rany. Jest gorzej niż myślałam. Obrażenia są głębokie, zadane prawdopodobnie nożem kilka razy w klatkę piersiową i brzuch. Z ledwością zdołam stłumić jęk, gdy uświadamiam sobie, że nie dam rady go odratować. Nie mam przy sobie przydatnych bandaży, czy innych rzeczy, którymi zdołałabym zatamować krwawienie z otwartych ran. Nie ma sensu też ciągnąć Peetę do domu. Po drodze z pewnością wykrwawiłby się na śmierć, a ruszanie jego bezwładnego ciała jeszcze bardziej by się do tego przyczyniło.
Peeta stara się oddychać głęboko, wciąż nie spuszczając mnie z oka. Nie mogę już dłużej patrzeć na jego cierpienia, ale nie daję tego po sobie poznać, żeby bardziej go nie przygnębiać. Jedyne, co teraz mogę czuć, to rozpacz i nienawiść jednocześnie. Zamykam oczy, wycierając umazane krwią dłonie w spodnie. W następnej sekundzie szybko wstaję i zbliżam się do Gale’a, który nadal nieruchomo stoi z szerokim uśmieszkiem na twarzy.
-Ty draniu!- wrzeszczę przez łzy, biorę zamach i z całej siły, jaka jeszcze we mnie pozostała, uderzam go z pięści w twarz. Chyba się tego nie spodziewał, bo nieznacznie zatacza się w tył, wyraźnie zdezorientowany- Co on ci takiego zrobił?! Po co to wszystko?! To sprawa między mną a tobą, więc po co go w to wmieszałeś?! Gale, on przez ciebie umrze!
Chłopak wygląda jeszcze na lekko zamroczonego, więc korzystam z okazji, biorę zamach i już mam uderzyć po raz drugi, kiedy czuję ostre pociągnięcie za moje ramię. Mój mózg za późno rejestruje słaby krzyk Peety: „Katniss, uważaj!” I już leżę na twardej ziemi. Próbuję szybko się podnieść, ale w tym samym czasie czuję przeszywający ból w okolicach uda. Kolejny raz krzyczę i padam na ziemię, kurczowo trzymając się za bolącą nogę. Ciężko otwieram oczy i dostrzegam zarys ciała zmiecha, który próbuje dobrać się do mojego ramienia. Głęboko zatapia kły w mojej skórze, tam, gdzie zamierzał, ale tym razem nie zamierzam krzyczeć. Cicho syczę, kiedy czuję, jak paszczą miażdży mój bark, ale w następnej sekundzie nie czuję już nic. Zastanawiam się, czy może nie umarłam, ale gdy widzę, że zmiech odczepił się ode mnie, by teraz zamęczyć Peetę wpadam w przerażenie.
-Nie! Zostaw go w spokoju!
Próbuję się do niego doczołgać, ale po chwili moje uszy rozrywa upiorny wrzask. Kulę się na ziemi, nie mogąc zrobić żadnego ruchu. Zaciskam powieki, bojąc się je otworzyć. Peeta… jego krzyk był tak przeraźliwy, że natychmiast w moich oczach pojawiają się łzy bezsilności.
Potem nie słyszę już nic. Żadnych jęków, krzyków, nawet wzdychania. Nie potrafię przyjąć do wiadomości faktu, że straciłam go, tym razem bezpowrotnie. Przyciskam dłonie do twarzy, wbijając paznokcie w skórę. Dopiero teraz zaczyna się histeryczny szloch. Miotają mną drgawki, aż w pewnych momentach braknie mi tchu, tym bardziej, że słabnę przez rany zadane mi przez zmiecha.
Nagle słyszę własne imię. Niewyraźne i zmieszane z cierpieniem, ale to wystarczy, żebym otworzyła zapłakane oczy i odwróciła głowę w kierunku Peety. Nie ma śladu po bestii, po Gale’u także. Wlepiam wzrok w klatkę piersiową chłopaka, żeby dostrzec, czy unosi się i opada i upewnić się, że to, co usłyszałam nie było tylko wytworem mojej wyobraźni.
Powoli, prawie niezauważalnie próbuje oddychać. Momentalnie, najszybciej, jak mogę wstaję na czworaka i pełznę ku niemu. Przy każdym ruchu cicho jęczę, ale i to nie powstrzyma mnie przed dotarciem do blondyna.
-Peeta?- szepczę niepewnie, delikatnie dotykając jego zimnego policzka. Powoli otwiera oczy i dokładnie mi się przygląda.
-Jesteś ranna- stwierdza ledwo słyszalnym głosem, a ja dostrzegam kolejne głębokie rozcięcia na jego ciele. Przełykam głośno ślinę.
-Cii- szepczę, głaszcząc go po włosach, a po chwili składam delikatny pocałunek na jego zimnych już wargach. Jeszcze przez chwilę dokładnie się we mnie wpatruje, jakby nie chciał przeoczyć żadnego skrawka mojej twarzy. Wiem, że powoli umiera, a ja i tak nie mogę nic zrobić. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Żadnego najmniejszego jęku, choć domyślam się, jak całe ciało niewyobrażalnie musi go boleć.
-Zostaniesz ze mną?
-Zawsze- jęczę przez gorzkie łzy, które muszę skutecznie hamować. Ściskam jego dłoń, aż jego niebieskie tęczówki robią się nieruchome i szkliste, niczym ciche jezioro w Dwunastym Dystrykcie. Nachylam się nad nim i widzę w nich tylko swoje własne odbicie.
Ustało bicie serca, dla którego ja również żyłam.
Wstrzymuję powietrze, wpatrując się w jego klatkę piersiową, która tym razem już się nie unosi. Nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Nadal gorączkowo ściskam dłoń, ale zimnego trupa. Pozwalam sobie na chwilę płaczu i zatracenie się w swoim własnym obezwładniającym bólu. Opadam obok niego, ramię w ramię i walczę z dusznościami. Tarzam się na ziemi, młócąc rękoma po trawie.
Nieco uspokajam się, kiedy z mojego gardła zaczynają się wydobywać okropne zwierzęce dźwięki, jak zwykle, gdy płaczę. Teraz nie czuję już nic. Bezwładnie leżę, wyprana z jakichkolwiek emocji. Tylko moja broda jeszcze trochę trzęsie się po histerycznym płaczu.
Ciężko wstaję, podpierając się na rękach, chcąc jeszcze ostatni raz móc spojrzeć w jego oczy, by nigdy ich nie zapomnieć. Nie zważam na brud i splątane kosmyki włosów, które poprzyklejały się do mojej mokrej twarzy. Nachylam się nad nim, kładąc delikatnie dłoń w miejscu, gdzie powinno bić jego serce.
-Peeta… proszę, nie zostawiaj mnie. Nie możesz mnie opuścić. Błagam, oddychaj…- szepczę, bo na więcej mnie nie stać. Delikatnie nim potrząsam, jak wiele razy, gdy budziłam go rankami w domu. Ale tym razem wiem, że się nie obudzi.
Wpatruję się w jego nieobecne oczy, błagając w duchu, żeby na mnie spojrzał, nawet tym besztającym wzrokiem. Zaciskam pięści na jego koszuli, z ledwością powstrzymując się przed kolejnym wylewem łez. Jego niebieskie tęczówki, które uspokajały mnie po przerażającym koszmarze, już nigdy tego nie zrobią. Niebieskie tęczówki, które przypominały mi, że mam przy sobie kogoś, kto na pewno mnie kocha. Niebieskie tęczówki, które…
Są żywe.
Patrzą na mnie ze strachem i troską jednocześnie. Czuję, jak jego dłonie zacieśniają się na moich ramionach, ale próbuję się od nich oswobodzić, bo to nie jest on, tylko wytwór mojej wyobraźni. Szamoczę się z nim krótką chwilę, zanim drobne ukłucie w przedramię sprawia, że natychmiast zapadam w sen.
Budzę się powoli, stopniowo analizując każdy kąt pomieszczenia, w którym się znajduję, ale najpierw zauważam te błękitne oczy, które naprawdę są żywe. To nie był żaden wytwór mojej wyobraźni. On naprawdę oddycha.
-Peeta! Ty żyjesz!- krzyczę, choć mój głos nie jest jeszcze na tyle silny. Siedzi obok mnie, wydaje mi się trochę zdezorientowany. Natychmiast rzucam się na jego szyję i nieumyślnie wbijam paznokcie w jego plecy. Czuję, jak stara się delikatnie mnie obejmować. Już teraz powoli zaczyna dochodzić do mnie prawda, ale pomimo tego, tym razem prawdziwe łzy staczają się z moich policzków, mocząc jego koszulę.
-Byłeś martwy! Umierałeś!- dyszę mu w kark, a on kładzie jedną dłoń z tyłu mojej głowy, by jeszcze mocniej mnie do siebie przytulić.
-Spokojnie, Katniss. Żyję, a to był tylko zły sen. Nie dam nikomu cię skrzywdzić. Katniss, słyszysz mnie?- szepcze wprost do mojego ucha, ale szlochy nadal nie ustają. Po chwili odsuwa mnie od siebie, by spojrzeć mi w oczy, ale moim ciałem wciąż wstrząsają dreszcze do tego stopnia, że z ledwością zdołam oddychać. Dostrzegam niepokój wymalowany na jego twarzy, kiedy nagle wstaje i krzyczy coś niezrozumiałego, a przynajmniej ja tego nie mogę zrozumieć.
Po kilku sekundach znów czuję ukłucie w to samo miejsce, co przed chwilą i jakby na zawołanie szybko opadam na łóżko. Ciężko oddycham, od czasu do czasu krztusząc się łzami, jednak czuję, że zastrzyk szybko zaczyna działać. Ostatnie, co zdołam zarejestrować, to nieśmiały pocałunek Peety, wprost na moich spierzchniętych ustach i jego kojące słowa, które nie pozwolą znów zatonąć mi w koszmarach.


środa, 5 sierpnia 2015

39. "Znam takie miejsca"

Witajcie, kochani! <3
Myślałam, że uda mi się napisać tą notkę wcześniej, ale słowa w ogóle mi się nie kleiły i sami chyba rozumiecie... Wakacje, gorąco, wyjazdy, spotkania... Ja sama nie chciałabym spędzić tego czasu przed komputerem. Nie to, że mi się nie chce pisać. Bardzo lubię to hobby, ale chciałam też trochę odpocząć od tego myślenia nad dalszymi wydarzeniami. Poza tym u mnie nie ma tak, że piszę rozdział w parę godzin. Owszem, czasem tak jest, ale to sporadyczne wypadki, które mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Ten rozdział dla przykładu pisałam ponad półtora tygodnia, a i tak nie wyszedł tak, jakbym tego chciała. W lato wena się mnie nie klei, nie mam siły siedzieć całe popołudnie, zamknięta w pokoju, głowiąc się nad napisaniem notki, więc przepraszam za jakiekolwiek spóźnienia i niedopatrzenia w tym rozdziale.
Po drugie, myślałam, że uda mi się napisać wcześniej, ale jednak nie wyrobiłam się nawet na piątek, za co cholernie przepraszam. A właśnie, w piątek zeszłego tygodnia, minęła pierwsza rocznica założenia bloga i opublikowania na nim pierwszego rozdziału! Naprawdę nie miałam pojęcia, że wytrzymam tak długo. Dzięki Wam, uwierzyłam, że jednak mogę coś osiągnąć, i chociaż ten blog nie zbiera rekordowych ilości komentarzy i wyświetleń, to i tak dla mnie jest największym osiągnięciem. Bardzo dziękuję Wam za ten rok znoszenia moich nieregularnych notek, czekania i komentowania. Jesteście naprawdę wspaniali <3 Żadne moje słowa nie wyrażą tego, jak jestem Wam wdzięczna za bycie ze mną przez tak długi czas. DZIĘKUJĘ!
Dziękuję za 227 komentarz. Dziękuję za ponad 38 tysięcy wyświetleń. Dziękuję za motywowanie mnie do dalszej pracy. Po prostu dziękuję Wam, że jesteście.
Chciałam jeszcze spytać, czy ktoś z Was mógłby zrobić dla mnie nowy szablon na bloga? Po roku chyba każdemu by się taki znudził, więc szukam czegoś nowego, wiecie z efektem "wow". Znacie może kogoś, kto robi cudne szablony? A może sami robicie? Będę dozgonnie wdzięczna <3
Co do dzisiejszego rozdziału, nie jestem przekonana, czy Wam się spodoba. Napisałam go dosyć... dziwnie? Na początku jest znów perspektywa Peety, ale później... sami się dowiecie :3 Zmieniłam, ponieważ nie potrafię pisać z jego oczu i kropka. Nie wychodzi mi, bo Peeta to facet z bogatym słownictwem, a ja jestem dziewczyną i nie potrafię myśleć po męsku, przepraszam. Ale to nie znaczy, że już więcej notki z jego perspektywy nie będzie. Jeśli Wam się spodobały i będziecie chcieli więcej to może się przełamię :3
Trochę się rozpisałam, przepraszam, jeśli Was tym zanudziłam, ale musiałam wyjaśnić Wam parę kwestii. Dłużej nie przeciągając, zapraszam do czytania i wyrażania swojej opinii w komentarzach!
Do następnego rozdziału! Buziaki!
K. G.
PS Dziękuję za 20 komentarzy pod ostatnią notką! To niewyobrażalnie motywuje <3
I jeśli macie do mnie jakiekolwiek pytania, zapraszam na mojego aska- @Maddy33272
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


-U panny Mellark doszło do niewielkiego krwotoku wewnętrznego- na tych słowach na chwilę zamieram. Wciąż nie potrafię nabrać powietrza do ust. Czuję, jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Instynktownie chwytam Johannę za rękę, ale ona nie ma mi tego za złe. Wręcz jeszcze mocniej zaciska swoje place na moich. W myślach powtarzam sobie tylko jedno, proste zdanie: „Ona musi żyć”- Ale spokojnie, udało nam się zatamować krwawienie oraz operacja w pełni zakończyła się pomyślnie.
Głośno wypuszczam powietrze z ust. Jedyne, co teraz mogę czuć, to ulgę. Katniss żyje, a ja wciąż potrafię oddychać. Zamykam oczy, by choć trochę się uspokoić, ale po chwili gwałtownie je otwieram. Na usta ciska mi się jedno ważne pytanie: „Co z Willow?” Zamiast tego tylko stoję, pytająco spoglądając na lekarza. Żadne słowa nie mogą wydostać się z moich ust. Po chwili jednak Johanna mnie wyręcza.
-Co z jej dzieckiem?- słyszę głos brunetki i jeszcze mocniej ściska moją dłoń.
-Jest całe i zdrowe. Szybko opanowaliśmy sytuację, więc nie powinny pojawić się żadne powikłania. Chciałbym jeszcze zapytać, czy panna Mellark przed krwotokiem doznała jakichś urazów w okolicach czaszki?
Zimne dreszcze oblewają całe moje ciało. Okolice czaszki? Zagryzam dolną wargę, próbując się skupić na tym, co działo się dzisiejszego wieczoru. Po moim wtargnięciu do domu, raczej Katniss już nic się nie stało. Później tylko straciła przytomność, ale nie byłem z nią od początku przyjścia Gale’a. Nie mam pojęcia, co mógł jej zrobić.
-Tak, Katniss uderzyła tyłem głową o poręcz kanapy, ale wyglądało to całkiem niegroźnie. Nie wiedziałem, że to może się aż tak skończyć- odpowiada Haymitch, drapiąc się w głowę.
-To wyjaśniałoby krwotok wewnątrzczaszkowy, który zdiagnozowaliśmy u panny Mellark.
Marszczę brwi, powoli normując oddech. W mojej głowie kołacze tylko jedna myśl, że Katniss żyje i nic jej nie jest. Mam ochotę płakać, ale nie ze strachu o nią. To łzy wdzięczności za to, że jeszcze będę miał okazję ją przytulić i po prostu mieć przy sobie.
-Kiedy mógłbym ją zobaczyć?- pytam, drżącym głosem, powstrzymując się przed łkaniem na szpitalnych korytarzach.
-Dziś jest to wykluczone. Panna Mellark obecnie przebywa w śpiączce farmakologicznej oraz potrzebuje ciszy i spokoju, aby jej organizm mógł się poprawnie zregenerować. Proszę przyjść jutro w okolicach wieczora, być może wtedy już się wybudzi- lekarz posyła mi pokrzepiający uśmiech. Później dodaje jeszcze parę słów pociechy i odchodzi w głąb jednego z korytarzy.
Chowam twarz w dłoniach, bezwładnie opadając na krzesło. Zamykam oczy, błagając, aby to wszystko było tylko zwykłym koszmarem. Mój mózg rejestruje różne bodźce dochodzące z zewnątrz, ale w ogóle nie reaguję na nie. Haymitch próbuje coś do mnie mówić, Johanna siada obok, delikatnie obejmując mnie ramieniem, a ja po prostu zaczynam przyswajać sobie wszystkie wiadomości, które otrzymałem od lekarza.
Katniss żyje.
Krwotok wewnątrzczaszkowy.
Śpiączka farmakologiczna.
Willow przeżyła.
Jutro ją zobaczę.
Pozwalam, by tylko jedna, pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Od spojrzenia w jej delikatnie szare tęczówki dzieli mnie zaledwie i aż ponad dwadzieścia cztery godziny. To zarazem błogosławieństwo i przekleństwo. W tej chwili jedyne, czego pragnę, to przytulić ją piersi i szepnąć wprost do jej ucha, że już nigdy nie pozwolę jej skrzywdzić. Nigdy jej nie zostawię, choćby groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo, zostanę przy niej. Zawsze.
***
Wiatr wiejący z głębi lasu sprawia, że na mojej skórze pojawiają się dreszcze. Rozwiewa moje włosy, które usiłuję zapleść w tradycyjny warkocz, by nie przeszkadzały mi w dalszej wędrówce. Przeczesuję wzrokiem okolicę, by dostrzec choćby najmniejsze niebezpieczeństwo. Nie ufam już temu miejscu, tak jak niegdyś. Po rebelii niewyobrażalnie tutaj się zmieniło, zresztą zupełnie, tak jak ja. Parę lat temu byłam jednak zupełnie innego zdania. Las pełnił funkcję mojego drugiego domu, w którym potrafiłam zapomnieć o poważniejszych problemach. Tylko tutaj mogłam się wyciszyć, odpocząć i zagłębić w rozmyślaniach, takich jak, co naprawdę jest w życiu ważne? Dokąd zmierzamy w tej bezkresnej wędrówce? Potrafiłam całe wieczory przesiadywać na drzewach, by tak po prostu zastanowić się nad sensem własnego istnienia, ale w końcu dochodziłam do wniosku, że jest to bezsensowne zajęcie. Nawet, gdybym znalazła odpowiedzi na te pytania, nie zmieniłabym mojego dotychczasowego życia.
Zmierzam między drzewami w głąb lasu. Tak, jak wspominałam, nie czuję się już pewnie, jak parę lat temu. Każdy podmuch wiatru wydaje mi się zdradliwy. Mam wrażenie, jakby nawet pohukiwanie sów miałoby zesłać na mnie nieprzewidziane nieszczęście. Jedynie łuk, trzymany w mojej zaciśniętej dłoni, dodaje mi trochę wiary w siebie. Co parę minut sięgam ręką, by upewnić się, że strzały w moim kołczanie nadal są tam, gdzie powinny. Poruszam się niemalże bezszelestnie. Ciemna noc już dawno okryła las, zmuszając mnie do wytężania wzroku.
Na chwilę przystaję i zaciągam się tym charakterystycznym leśnym powietrzem, w którym natychmiastowo rozpoznaję zapach sosen. Przymykam oczy, jeszcze bardziej rozkoszując się tą znajomą mi wonią.
Napełniona rześkim aromatem siadam pod pobliskim drzewem. Z małej torby, przewieszonej przez moje ramię, wyjmuję kilka krakersów, które zabrałam z domu. Przez chwilę zajadam się przysmakiem, obserwując okolicę. Cały las zapadł w silny sen. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam tutaj tak późną porą. Może to nawet lepiej. Przechadzki do lasu w nocy są jeszcze bardziej interesujące i myślę, że nawet częściej będę to powtarzać.
Strzepuję okruchy z koszuli i opieram głowę o korę drzewa. Głęboko oddycham, wsłuchując się w dźwięki, jakie wydaje las. Od czasu do czasu liście naokoło mnie szeleszczą, ale nic poza tym. Nawet sowa przestała pohukiwać. Gwałtownie otwieram oczy, gdy sobie to uświadamiam. Dłoń przesuwam na łuk, który leży tuż przy mnie, by mieć go w pogotowiu. Dokładnie rozglądam się, ale nie zauważam nic niepokojącego. Mimo to, dreszcze pojawiają się na moim ciele i niekontrolowanie się wzdrygam.
Ta przenikliwa cisza coraz bardziej zaczyna mnie niepokoić. Mogę dosłyszeć nawet własny oddech, a to raczej dobrze nie wróży. Już mam się podnosić, by wrócić do domu, ale jednak z niewiadomych przyczyn zaczynam śpiewać, by zakłócić ten niczym nie zmącony spokój.
Chcę, żeby z moich ust wydobyły się słowa pieśni „Drzewo Wisielców”, ale nie potrafię jej zaśpiewać. Jakby wyrazy tych dobrze znanych mi wersów ugrzęzły w moim gardle. Po chwili jednak dochodzę do wniosku, że śpiewanie tej piosenki w nocy, w dodatku w lesie nie jest najlepszym pomysłem. Zamiast tego pierwsza melodia, jaka przychodzi mi do głowy jest dość prosta. Usłyszałam ją parę lat temu na Ćwieku od młodej kobiety, która, jak teraz wnioskuję, śpiewem zarabiała na chleb. Pomimo jej starań, jednak w dziurawym i starym kapeluszu, który położyła przed sobą, nie znalazło się za wiele pieniędzy. Nim zdążę zacząć rozmyślać, czy owa kobieta jeszcze żyje, staram przypomnieć sobie słowa piosenki. Tamtego dnia natychmiastowo je zapamiętałam, ale później w domu zapisałam je na kartce, by za szybko nie wyleciały z mojej głowy.
Ponownie opieram głowę o pień drzewa i nieśmiało zaczynam szeptać słowa piosenki, by później coraz głośniej je śpiewać:
„Stoisz, obejmując mnie w talii.
To jest scena, jesteśmy na widoku.
Słyszę jak szepczą kiedy ich mijamy,
To zły znak, zły znak.
Coś się stanie, kiedy wszyscy się dowiedzą.
Widzę krążące sępy i ciemne chmury.
Miłość to delikatny, mały płomień,
Może się wypalić.
Bo oni mają klatki, oni mają skrzynki
I pistolety, oni są łowcami, my jesteśmy lisami.
I uciekamy.”

Nagle przerywam, słysząc donośny dźwięk łamanej gałęzi. Nie potrafię wykonać żadnego ruchu, zostałam sparaliżowana przez strach. Mój wzrok utkwiony został tylko w jednym miejscu gdzieś w oddali. Nie mogę uspokoić mojego rozkołatanego serca, które z każdą sekundą zdaje się szybciej bić. Kurczowo zaciskam palce na łuku, nie mogąc odwrócić głowy za drzewo, skąd dosłyszałam owy dźwięk. Czekam w bezruchu jeszcze chwilę, ale nic nie słyszę. Żadnego drobnego hałasu. Wmawiam sobie, że mój słuch płata mi figle i sama do siebie uśmiecham się przekonująco. Zwilżam usta językiem, nadal palcami dotykając łuku i, by dodać sobie odrobinę otuchy, zaczynam śpiewać refren utworu:
„Oni są łowcami, my jesteśmy lisami.
I uciekamy.
Po prostu chwyć mnie za rękę i nigdy nie puszczaj.
Kochanie.


Kochanie, znam miejsca, w których nas nie znajdą.
Za wszelką cenę będą starali się nas wytropić, ale bezskutecznie. Bo znam miejsca, w których możemy się ukryć. Znam takie miejsca…
Za wszelką cenę będą starali się nas wytropić, ale bezskutecznie. Bo znam miejsca, w których możemy się ukryć. Znam takie miejsca...”*

Nagle, czuję gwałtowne pociągnięcie za rękaw mojej kurtki. Nim zdążę dosięgnąć dłonią łuku, ktoś już ciągnie mnie na ziemi po plecach w przeciwnym kierunku. Wrzeszczę. Tą jedną czynność jestem w stanie wykonywać. Słyszę ciężkie i szybkie kroki osoby, która mnie ciągnie. Próbuję za wszelką cenę wyrwać się, ale jednak przynosi to marne skutki. Ten ktoś jest zdecydowanie za silny. Albo może raczej to coś. Usiłuję odwrócić głowę, by dostrzec choć zarys tej postaci, ale nawet i to nie idzie mi dobrze.
Uderzam ciałem o różne przeszkody. Korzenie drzew, wystające z ziemi ranią mój kręgosłup do tego stopnia, że przez chwilę nie mogę oddychać. W dodatku kurtka, za którą jestem uprowadzana, uciska moje gardło. Gałęzie krzewów miotają się po mojej twarzy, z pewnością pozostawiając na niej otwarte rany. Najbardziej ubolewam nad tym, że nie zdążyłam zabrać łuku. Nie mam jak się bronić, nie licząc strzał, które, mam nadzieję, nadal są w moim kołczanie.
Wydaje mi się, że poruszamy się z prędkością światła. Korony drzew nade mną raz za razem przesuwają się, odkrywając usiane gwiazdami niebo. Jeszcze raz usiłuję się miotać, by tylko utrudnić uprowadzenie mnie przeciwnikowi. Z desperacją chwytam najróżniejszych korzeni, czy gałęzi krzewów, ale i to nie powstrzyma napastnika. Moje wysiłki, tak jak myślałam, idą na marne.
Mimo trudności, próbuję złożyć myśli w spójną całość. Jednak nie mogę tego zrobić. Czuję, jak przeciwnik gwałtownie mnie puszcza, a ja uderzam głową o ziemię. Ból wykrzywia moją twarz w grymasie, ale nie mogę teraz być przez niego osłabiona. Natychmiast otwieram oczy i nakazuję sobie w tej chwili wstać z ziemi. Domyślam się, że ten, kto mnie uprowadził ma jakieś zamiary względem mojej osoby. Odwracam się na brzuch i szybko przeczesuję wzrokiem okolicę. W tej części lasu drzewa wydają mi się rzadsze, to z kolei dla mnie zła wiadomość. Nie będzie dane mi tak łatwo zgubić wroga. Zauważam jeszcze jeden, ważny szczegół. Nie ma tutaj drzew iglastych. Gdziekolwiek się rozejrzę, mój wzrok spotyka się z liściastymi okazami, przez co panuje tu jeszcze gorsza ciemność. Spoglądam w górę i tak, jak myślałam, korony drzew nie przepuszczają tutaj światła księżyca. Będzie to dla mnie wielkim utrudnieniem. Muszę dobrze wytężyć wzrok, żeby dostrzec nawet zarys własnych palców u rąk.
Nagle do moich uszu dobiega przerażający ryk. Na sekundę przestaję oddychać, leżąc w bezruchu. Usiłuję rozpoznać, skąd dobiegł ten dźwięk. Ciarki przebiegają przez moje plecy, kiedy orientuję się, że dochodził gdzieś za mną. Głośno przełykam ślinę i szybko wstaję z ziemi, otrzepując się z kawałków ściółki leśnej. Strach przejmuje kontrolę nad moim ciałem, gdy nie wyczuwam żadnego ciężaru na moich plecach. Dla pewności sięgam dłonią za plecy, ale nie mam na sobie mojego kołczanu. Lekko kręcę głową sama do siebie, nie mogąc uwierzyć, że takie rzeczy zawsze muszą spotykać właśnie mnie.
Spokojnie, na pewno jest z tego jakieś wyjście…
Rozglądam się dookoła, gdy słyszę już drugi ryk, tym razem z innej strony lasu. Długo nie myśląc, co teraz powinnam zrobić, z histerią rzucam się do ucieczki. Wiem, że nie mam żadnych szans, ale mimo to muszę jakimś cudem wyrwać się z tego przeklętego miejsca.
Nie musiałam zbytnio tracić sił, gdyż już na pierwszym zakręcie zostaję dopadnięta przez bestię i skutecznie unieruchomiona. Przewraca mnie na brzuch, przy okazji poważnie raniąc w łydkę. Czuję, jak napiera na moje plecy ciężarem swojego ciała. Już wiem, że mam do czynienia z niełatwym przeciwnikiem.
Wtem, mam wrażenie, jakby moje plecy zostały rozrywane jakimś narzędziem tortur. Cały las przeszywa mój przeraźliwy wrzask, domagający się pomocy. Kulę się z bólu, nie mogąc zaczerpnąć powietrza. Duszę się w konwulsjach, zaciskając w pięściach trawę.
Po paru minutach uspokajam się na tyle, by zauważyć, że bestia zniknęła. Z ledwością udaje mi się podnieść wzrok i wybadać teren. Czuję, jak po moich plecach spływają ciepłe stróżki krwi. Mam wrażenie, że ból z każdą sekundą jeszcze się powiększa. Nie mam ochoty nawet myśleć, jak wielka rana widnieje na moich plecach. Uznaję, że mam chwilę czasu na odpoczynek, więc kładę policzek na ziemi, ciężko oddychając. I tak daleko nie uciekłabym w takim stanie.
Przez parę sekund mój wzrok utkwiony jest w moją dłoń, którą skubię kępkę trawy. Próbuję myśleć, jak wyplątać się z tej sytuacji, ale wciąż nasilający się ból skutecznie mi to utrudnia. Raz za razem syczę, gdy nie potrafię już wytrzymać. Przecież nie mogę tak wiecznie leżeć.
Myślę, że najgorsze mam już za sobą, ale jednak moje stwierdzenia się nie sprawdzają. Czuję lekkie kapnięcie na mojej dłoni. Pierwszą moją myślą jest, że zbiera się na deszcz. To i nawet lepiej. Zmyje krew z mojej rany na plecach i będzie mi łatwiej uciec.
Kiedy przenoszę wzrok na moją dłoń, znów zamieram. Zamiast małej, niewinnej kropelki deszczu, której tak bardzo pragnęłam, zauważam też kroplę, ale wielką i w dodatku ciemną. Nie muszę dokładniej jej się przyglądać, by stwierdzić, że to krew. Moja własna krew…

*"I Know Places"- Taylor Swift