Po znów długiej nieobecności (błagam nie zabijajcie) dodaję nowy rozdział :D
Mam nadzieję, że wam się spodoba i liczę na wasze komentarze <3
Tak na marginesie Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! ;* (Co z tego, że Święta już minęły? xD)
Pozdrawiam, kochani <3
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zewsząd
oślepiają mnie błyski fleszy. Gdybym nie trzymała Peety pod ramię już dawno
leżałabym jak długa. Staram się dość przyzwoicie wysiąść z pociągu na ośnieżony
dworzec. W nocy przeszła tu istna zamieć. Śnieg dosięga mi do połowy łydki, a
ja tak się cieszę, że jednak zdecydowałam się ubrać kozaki. Mróz momentalnie
otula moje policzki.
Z
tego, co zdołam zauważyć przed nami porozstawiani są rzędami natrętni
dziennikarze, którzy bez przerwy świecą mi w oczy fleszami. Próbuję ukryć się za
Peetą, który tak samo nie jest zadowolony tym całym zbiegowiskiem. Ale
najgorsze jeszcze dopiero przed nami.-Katniss! Dlaczego przybyliście z takim opóźnieniem?! Proszę, opowiedz, co się wydarzyło!- kobieta o fioletowych włosach, jako pierwsza zadaje tak bardzo nurtujące pytanie. Haymitch ostrzegał nas, żeby pod żadnym pozorem nie odpowiadać, a tym bardziej nie wdawać się w żadne kłótnie z dziennikarzami. Wszystkie wypowiedzi mogą wykorzystać przeciwko nam.
-Co z Gale’m?! Utrzymujecie ze sobą kontakt?
-Jesteście z Peetą szczęśliwi? Dobrze się między wami układa?
-Będziecie starać się o drugie dziecko?
-Katniss, twoje siostra, Prim nie żyje, prawda? Pogodziłaś się już z jej odejściem?
Ostatnie zdanie zabolało najbardziej, przez co łzy pieką mnie pod powiekami. Naprawdę nie mam pojęcia od kiedy stałam się tak wrażliwa. Peeta spogląda na mnie z troską, upewniając się, czy wszystko ze mną w porządku. W odpowiedzi tylko uśmiecham się blado.
Wpadam w wir pytań, a mój mózg już nie rejestruje, jakiej są treści. Wraz z Peetą po prostu przedzieramy się przez dziennikarzy w kierunku samochodu, którym pojedziemy do szpitala. Peeta uparł się, że po incydencie z Asherem kategorycznie musimy zrobić badania. Przy okazji też uda nam się zobaczyć z Annie, co jest ogromnym plusem.
-Oni nie odpowiedzą na żadne wasze durne pytanie, idioci!- wrzeszczy Haymitch tuż za nami. No, proszę. A to nas upominał, żebyśmy nie wdawali się z nimi w niepotrzebne dyskusje.
-Haymitch! On wcale tak nie uważa- Effie, jak zwykle próbuje zostać w jak najlepszym świetle przed kamerami- Haymitch, przestań się tak zachowywać!
Wciąż nie mogę uwierzyć, jak Effie zdoła iść po takim głębokim śniegu w wysokich szpilkach i to jeszcze na platformie? Odsuwam tą myśl na bok, upominając się, żeby nie zastanawiać się nad mało istotnymi rzeczami.
Niemal potykam się o własne nogi, gdy wsiadamy do samochodu. Haymitch mości się na przedzie na siedzeniu pasażera, my z Effie natomiast z tyłu. Wciąż czuję się otoczona przez te bezduszne istoty, którym zależy wyłącznie na wydobyciu z nas gorących ciekawostek.
Chowam twarz w ramieniu Peety, wdychając jego zapach. Zapach domu i świeżych wypieków.
-Wszystko w porządku, kochanie?- pyta, chwytając moją zimną dłoń. W odpowiedzi tylko kiwam głową, a on całuje mnie w czubek głowy.
Samochód rusza, a po chwili już mkniemy po ulicach Kapitolu. Tym razem to nie Haymitch kieruje. Wynajął szofera, ponieważ po wypadku po ślubie już nie chce narażać nas na takie niebezpieczeństwo.
Wywiad z Ceasar’em jest dopiero jutro wieczorem, więc mamy jeszcze półtora dnia na przygotowania. Johanna, tak jak obiecała przysłała po nas drugi pociąg, którym bezproblemowo dotarliśmy do Kapitolu.
Do gabinetu wchodzimy razem, ja i Peeta. Mówił, że nie może spuścić mnie z oka po incydencie z Asherem, ale myślę, że trochę przesadza. Nie chcę mu już powtarzać, chyba po raz setny, że umiem doskonale sama o siebie zadbać, bo od razu zaczyna prawić mi kazania, jakbym była małą dziewczynką z dwoma warkoczykami, którą poznał w szkole.
-Och, państwo Mellark! Wyśmienicie, proszę usiąść- doktor Stewart wita nas niezwykle ciepło znad mojej kartoteki, wskazując na krzesło naprzeciw jego biurka. W gabinecie, jak zwykle roznosi się ten szpitalny zapach, którego wprost nie cierpię. Białe kafelki aż rażą w oczy, a każdy sterylnie czysty kawałek pomieszczenia wprowadza mnie w paranoję.
Niepewnym krokiem podchodzę do biurka i siadam na krześle, cały czas spoglądając na Peetę i upewniając się, czy nadal tu jest. Uśmiecha się pokrzepiająco, stając za mną i ściskając moją dłoń.
-Będzie dobrze- zapewnia, całując mnie w czoło.
-Oczywiście, że będzie. A dlaczego miałoby nie być?- doktor jeszcze kreśli coś na papierze i momentalnie poświęca nam całą uwagę. Wygląda na około czterdzieści lat. Jego włosy są koloru ciemnego, lekko posiwiałe. Dlaczego zawsze muszę trafiać na lekarzy facetów? Jak już wspominałam nie cierpię, gdy ktoś obcy dotyka moje ciało, a tym bardziej, jeśli robi to mężczyzna. Jestem i będę wierna tylko Peecie.
-Cóż, panie Stewart. Mieliśmy mały wypadek podczas podróży pociągiem- wyjaśnia Peeta, kładąc mi dłonie na ramionach.
-A dokładniej?
-Napadnięto nas- mówię prosto z mostu- W dodatku z bronią palną w ręku.
Mężczyzna tylko pogwizduje ze zdziwieniem, wstając i prosząc, żebym położyła się na kozetce. Peeta cały czas trzyma mnie za rękę, co dodaje mi niezmiernej otuchy. Lekarz na początek podłącza jakieś sprzęty, których znaczenia nawet nie znam. Całe badanie przeprowadza z dokładnością.
Peeta uważnie śledzi wzrokiem coś na urządzeniu za mną. Ekscytacja wymalowana na jego twarzy jest czymś dla mnie wprost wspaniałym. Widząc jego radosny uśmiech ja też mimowolnie się rozpromieniam. Jego kciuk głaszcze zewnętrzną część mojej dłoni.
Kiedy do moich uszu dochodzi lekkie stukanie na chwilę zamieram. Peeta natomiast nie ukrywa łez, które wolno spływają mu po policzkach. To bicie serca. Drobne i ciche bicie serduszka naszego dziecka. Nie ukrywam, że to najpiękniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam. Jeszcze mocniej splatam moje dłonie z dłońmi Peety.
Rzadko zdarza mi się zobaczyć takie zaciekawienie na jego twarzy. Uśmiech pełen ekscytacji, iskierki tańczące w jego błękitnych oczach. Wreszcie mogę mu dać szczęście, na które od dawna zasługiwał. Mogę ofiarować mu coś, co od tak dawna pragnął. Kieruje wzrok na mój brzuch, a kąciki jego ust dobrowolnie się unoszą. Po chwili spogląda mi w oczy, jakby telepatycznie chciał mi przekazać, jaki jest w tym momencie szczęśliwy. Bezgłośnie wypowiada „kocham cię”, poruszając jedynie ustami, tak jak tamtej nocy w szpitalu po wypadku.
Doktor odwraca w moim kierunku ekran, na którym nie zauważam nic oprócz czarnobiałych punkcików. Wpatruję się w nie, niczym zahipnotyzowana. To moja przyszłość. Nasza przyszłość. Moja i Peety. Nasze dziecko, które będzie dawało nam radość, szczęście, dumę.
-Wygląda na to, że wszystko zmierza ku najlepszej drodze- deklaruje lekarz, a ja niemal słyszę, jak Peeta wypuszcza powietrze z ust.
-Można już określić płeć dziecka?- pytam, znów spoglądając na ekran aparatury.
-Sądzę, że teraz jest to mało prawdopodobne, ale za miesiąc, czy półtora nie jest to wykluczone.
-Który to już tydzień i kiedy możemy spodziewać się rozwiązania?- głos Peety jest aż nadto spokojny w porównaniu z jego oczami, w których wciąż szaleje wzburzone morze.
-Wygląda na to, że zaczyna się siódmy tydzień, a termin przewiduję na koniec sierpnia. Coś około dwudziestego piątego. Ostateczną datę ustalimy na kolejnej kontroli.
Datę następnej wizyty wyznacza na czternastego lutego. Niechętnie odrywam się od rytmicznych uderzeń serduszka naszej małej pociechy, gdy Peeta pomaga mi się podnieść z kozetki i wspólnie wychodzimy z gabinetu. Ale mamy coś jeszcze. Zdjęcie tych wszystkich czarnobiałych punkcików. Pierwsze zdjęcie naszego dziecka.
Z Peetą siadamy na krzesłach obok gabinetu, z którego wyszliśmy. Cały czas z niedowierzaniem przypatrujemy się fotografii.
-Najchętniej oprawiłbym ją w ramkę i powiesił u nas w sypialni- mówi, podnosząc na mnie wzrok. Odruchowo się uśmiecham, kładąc głowę na jego ramieniu.
Zapada między nami krótka cisza, w której cały czas chłoniemy ten wyjątkowy widok.
-I jak, tatuśku? Sprawdzisz się w roli ojca?- pytam, bawiąc się obrączką na palcu Peety. Chyba od czasu naszego ślubu w ogóle jej nie zdejmował.
-Czy tylko ja tak cholernie się cieszę, gdy własna żona zwraca się do mnie w taki sposób?
-Oj, Peeta! Przestań używać takich brzydkich słów przy dziecku- śmieję się i widzę, jak wzrok Peety nadal spoczywa na moim brzuchu.
-Myślisz, że zapamięta mój głos? Można do niej mówić, czy coś w tym rodzaju?- słyszę, że waha się z wypowiedzeniem tych pytań.
-Albo do niego- poprawiam- Jasne, że tak. Gdzieś nawet czytałam, że dziecko powinno oswajać się z głosem rodziców jak najszybciej. Więc gadaj z nim ile tylko chcesz.
-Albo z nią- dodaje, uśmiechając się od ucha do ucha. Po chwili padamy sobie w objęcia. Peeta nadal przytula mnie delikatnie, jakby obawiał się, że może mnie w każdej chwili stłuc. Oddechem ogrzewa mój kark, a mi po plecach przebiegają zimne ciarki.
-To cud, że nic wam się nie stało po tym napadzie. Jak leżałaś pod tym drzewem, myślałem że już straciłem was oboje. Nigdy bym sobie tego nie darował. Nigdy- mówi, akcentując ostatnie słowo. Znów widzę ten ból i frustrację w jego oczach. Bezsilność, która jest moim nierozłącznym przyjacielem odkąd sięgam pamięcią.
-Ale żyjemy. Jesteśmy cali i zdrowi, jasne?- chwytam jego twarz w dłonie, żeby spojrzał mi w oczy- Istniejemy tylko i wyłącznie dla ciebie. Jesteśmy twoją własnością i nigdy o tym nie zapominaj. Należymy do ciebie.
Teraz to ja szczególny nacisk kładę na ostatnie słowo. Na koniec składam na ustach Peety delikatny pocałunek.
-Nigdy nie myślałem o was w taki sposób. Ludzie nie są na własność, Katniss.
-Ale my jesteśmy twoją własnością, bo cię kochamy, rozumiesz?
Razem z Peetą wchodzimy na salę, na której leży Annie wraz z Andy’m. Trzyma go w objęciach, niczym swój prywatny skarb, którego nigdy nie spuściłaby z oka. Obok jej łóżka na krześle przysypia Johanna. Wygląda na bardzo zmęczoną.
-Katniss! Jesteście wreszcie- od razu rozbudza się, zrywając się z krzesła.
-Dzięki za przysłanie po nas pociągu- wzdycham jeszcze nim zdoła mnie puścić.
Moją uwagę przykuwa zawiniątko w ramionach Annie. Ostrożnie do niej podchodzę, jakbym jakimś gwałtownym ruchem mogła przestraszyć jej synka.
-Witaj, Annie. I witaj mały Andy- szepczę, kucając obok łóżka. Dziewczyna jest uśmiechnięta od ucha do ucha. Tak zapatrzona w swoje dziecko, że prawie mnie nie zauważa. Nie wiem, gdzie się podziała tamta Annie. Załamana, drżąca, szlochająca pod ścianami. Annie, którą mógł uspokoić tylko Finnick swoimi silnymi ramionami, tak jak mnie Peeta. Ale przecież teraz nie ma z nami jej męża, więc naprawdę nie wiem, jak ona może to wszystko znosić i jeszcze radośnie się uśmiechać. Czyżby Andy zagoił jej wszystkie rany? Nie mogę uwierzyć, że tak mały człowiek może tak wiele. Wkrótce może sama się o tym przekonam.
-Hej- odpowiada, kierując na mnie swoje przenikliwie zielone oczy- I to już nie jest Andy.
-Jak to nie?
-Po prostu uznałam za stosowne, żeby w swoim imieniu miał cząstkę Finnicka. Więc od tej pory ma na imię Finn- wyjaśnia Annie, dotykając delikatnie opuszkami palców policzka swojego synka. Na jej miejscu nie zmieniałabym imienia Andy’emu, a teraz już Finn’owi. Ale bądź co bądź to jej dziecko.
-Czy mogłabym?- pytam, nim zdołam ugryźć się w język. Obiecałam sobie, że pierwszym dzieckiem, które będę trzymała na rękach będzie to moje.
Annie bez wahania podaje mi Finn’a, a ja orientuję się, że pierwszy raz trzymam małe dziecko. Nie jest to trudne i powoli będę musiała się do tego przyzwyczajać. Jego rączki są malutkie, z ledwością zdołam zmieścić w nich mój kciuk. Spogląda na mnie bystrymi oczkami o kolorze czystego morza. Finn tak bardzo przypomina mi Finnicka. Zupełnie, jakby był jego mniejszą kopią. Zastanawiam się, jak Annie sobie poradzi, gdy codziennie będzie musiała patrzeć, jak mały Finnick dorasta bez tego prawdziwego Finnicka.
Peeta podchodzi do mnie od tyłu, by przywitać się z Finn’em. Czym prędzej podaję mu chłopca, wycierając policzki od słonych łez. To Annie straciła najważniejszą osobę w jej życiu, a jest o wiele bardziej silniejsza ode mnie.
Przypatruję się Peecie, który z troską trzyma Finn’a w ramionach. Mimowolnie widząc ten obrazek uśmiech wypełza mi na twarz. Jest taki opiekuńczy, dobry, kochający, że ja przy nim wprost nie nadaję się na matkę.
-Annie, długo męczyłaś się z Finn’em?- pytam i dopiero potem myślę, jak to nietaktownie zabrzmiało. Dziewczyna wygodniej podnosi się na łóżku, nie zwracając najmniejszej uwagi na moją gafę.
-Miałam cesarskie cięcie, więc poszło dość szybko. Parę godzinek i z głowy. Ze szpitala wypisują nas chyba pojutrze. No, ale nie mówmy już o mnie. Katniss, słyszałam, że mieliście jakiś okropny incydent z tym pociągiem. Co się stało?
Opowiadam jej o wszystkim. Od wystrzału, po którym kuliliśmy się na podłodze, aż do złapania Ashera. Cały czas wytrzeszcza na mnie oczy, trzymając mnie za rękę.
-Boże, Katniss… mogłaś przecież poronić- szepcze Annie, ale na tyle głośno, by Peeta nas dosłyszał. Momentalnie odwraca się w naszym kierunku z obolałym wzrokiem. Wiem, że ma wyrzuty sumienia za to, że kazał mi uciekać z tego pociągu, ale przecież nikt nie przewidział takiego obrotu spraw.
Później pokazuję Johannie i Annie zdjęcie naszego dziecka. Nie są tak wniebowzięte, jak Peeta i ja, ale również cieszą się naszym szczęściem.
Razem z Peetą późnym wieczorem przechadzamy się ulicami Kapitolu, niedaleko od Ośrodka Szkoleniowego, który w obecnej chwili służy jako hotel. O tej porze raczej żaden napalony dziennikarz nie unicestwi nas swoim fleszem. A przynajmniej taką mam nadzieję.
-Wiesz, że cały czas o tym myślę- odzywa się Peeta po długim milczeniu. Spoglądam na niego, a wyraz twarzy ma śmiertelnie poważny. Nawet jego oczy wydają się być takie nieobecne.
-Co?
-Bez przerwy. Nawet w nocy, gdy nie mogę zmrużyć oka z obawy, że on po prostu cię zabije- ton z jakim wypowiedział to zdanie spada na mnie, jak grom z jasnego nieba- Boję się o was, Katniss. Najzwyczajniej się boję. Ten strach nie pozwala mi nawet racjonalnie myśleć. Obiecałem ci, że będę was chronić i słowa dotrzymam, ale zaczynam wpadać w jakąś paranoję. Cały czas rozglądam się po okolicy, czy aby on się gdzieś nie czai. Przepraszam…
-Peeta, za co ty mnie przepraszasz? To ja zesłałam na nas takie nieszczęście. To on jest moim popapranym przyjacielem. To przeze mnie tak się czujesz. Jeśli ktoś kogoś ma tutaj przepraszać to tylko ja.
Z początku jak zwykle kręci głową, a ja odruchowo przewracam oczami. Dlaczego chociaż nie może się ze mną w czymś zgodzić?
-Katniss, zrozum że…- zaczyna, ale nie pozwalam mu skończyć. Wpijam się w jego wargi najmocniej, jak potrafię. Na początku stara się jakoś mnie od siebie odsunąć, ale ja oplatam nogami jego biodra. Teraz już na dobre się poddaje i odwzajemnia pocałunek, niczym wygłodniały lew. Majaczy rękoma po moich plecach, a ja wsuwam dłoń w jego blond włosy. Przygryza lekko moją dolną wargę, doprowadzając mnie tym niemal do obłędu. Moja potrzeba bliskości Peety w tej chwili jest jeszcze bardziej nagląca niż zazwyczaj. Chcę już wrócić do naszego pokoju w Ośrodku Szkoleniowym, by to tam dokończyć, to co zaczęłam. Już mam oferować Peecie moją propozycję nie do odrzucenia, gdy za moimi plecami słyszę znajomy mi głos. Gdzieś go już słyszałam, ale bardzo dawno, niemal wieki temu.
-Katniss Everdeen- powoli schodzę z Peety, a przed moimi oczyma ukazuje się chłopak o kruczoczarnych włosach. Nie jest już tym samym chłopczykiem, który niegdyś mieszkał na Złożysku. Wygląda mi na około dwanaście lat, a skórę w niektórych miejscach pokrytą ma czarnym pyłem. Rozpoznaję go niemal od razu.
To Rory. Rory Hawthorne. Młodszy brat Gale’a.