sobota, 12 grudnia 2015

"There are much worse games to play"- recenzja Kosogłosa cz. II

"Deep in the meadow, under the willow
A bed of grass, a soft green pillow
Lay down your head, and close your eyes
And when they open, the sun will rise."

Koniec.
Nasza przygoda z Igrzyskami po części dobiegła końca. Najpierw książki, teraz przepiękne ekranizacje. Wiem, że nie tylko do mnie nie może to wszystko dotrzeć. Wciąż mam takie głupie wrażenie, że za rok do kin wejdzie kolejna część. Mój mózg bez przerwy podpowiada mi: "Eh, nie martw się. Przecież dzieli nas tylko 12 miesięcy od kolejnego wspaniałego filmu, a jeszcze mniej od pierwszego zwiastunu, plakatu, czy spotów."
Nie. Nie będzie już nic. Nie ma odliczania do premiery. Nie będzie tych wyczekiwanych zwiastunów. Nic już nie będzie takie samo, jak przedtem i kropka. I właśnie ta myśl tak niewyobrażalnie mnie boli.
Obiecałam Wam recenzję "Kosogłosa cz. II". Przepraszam, że dopiero po 3 tygodniach od premiery ją publikuję, ale ten czas był chyba najcięższym w moim życiu. Głównie właśnie przez tą ostatnią część. Po prostu nie mogłam się pozbierać i wrócić do tego mojego monotonnego życia, które teraz jest jeszcze bardziej szare i bezsensowne niż przedtem. Powiem krótko- jestem załamana. Już naprawdę długo nie czułam tak rozdzierającej pustki, nawet po przeczytaniu ostatniego zdania na ostatniej stronie "Kosogłosa". Wtedy wiedziałam, że będą jeszcze ekranizacje, na które z utęsknieniem czekałam, ale teraz to uczucie jest po prostu nie do zniesienia. Nie mogłam wcześniej zabrać się za tą recenzję, bo już na początku wybuchałam płaczem, który później przeradzał się w bezkresne szlochy. Nie chcę pisać typowej recenzji, takiej jakiej uczą nas w szkołach. Jeśli nie macie nic przeciwko, napiszę ją po swojemu.
Od dnia, kiedy powoli zakochiwałam się w tej pięknej historii obawiałam się końca. Zadawałam sobie pytania: "Co będzie po tym wszystkim? Po tym, jak wrócę z kina do domu?" Nie mogłam wyobrazić sobie tego dnia. Wydawał mi się tak okropny, że już na początku zaczęłam się go obawiać, ale zarazem był tak odległy. Z biegiem czasu przestałam się przejmować tą myślą. Zostało przecież jeszcze tak dużo dni do "Kosogłosa cz. I", a co dopiero do ostatniej części. Niestety, nim się obejrzałam już stałam u progu drzwi prowadzącej do mojej sali kinowej.
Ostatni tydzień przed premierą "Kosogłosa cz. II" czułam taki dziwny wewnętrzny ból. Bez przerwy wspominałam te piękne chwile, które dała mi trylogia. Słuchałam soundtrack'ów, które naprawdę codziennie doprowadzały mnie do łez. Zarazem tak bardzo pragnęłam zobaczyć już ten film, ale z drugiej strony skrycie nie chciałam, żeby ten 20 listopada nadszedł. Boże, ile bym teraz dała, żeby premiera tej ostatniej części odbyła się dopiero za rok. Żebym miała jeszcze na co z zapartym tchem czekać.
20 listopada, godzina 21:00 rozpoczyna się już drugi maraton "Igrzysk Śmierci" na którym jestem. I już na wylosowaniu Prim pierwsze łzy popłynęły po moich policzkach. Do dziś nie wiem, dlaczego tak zareagowałam. Miliony razy oglądałam ten film i nigdy wcześniej nie płakałam na wyczytaniu nazwiska Prim, a jednak. Może dlatego, że był to swego rodzaju początek końca. Od tego wszystko się zaczęło, a tej nocy również miało się skończyć.
Potem nastąpiła śmierć Rue, na której również już tradycyjnie płakałam, ale do tego podniosłam trzy palce w górę, tym samym oddając jej już ostatni raz hołd i podziękowanie. Nie zważałam na to, co pomyślą sobie o mnie ludzie, którzy przyszli do kina na zwykły seans. Taki, jak każdy inny. Jestem trybutem i nie mam powodów, by się tego wstydzić.
Pomińmy fakt, że obok mnie, oprócz mojej przyjaciółki, z którą wybrałam się na seans, siedziała kobieta, która co chwilę rozmawiała ze znajomą, albo pisała do kogoś SMS-y. Nie cierpię, gdy ktoś tak lekceważy innych i nie liczy się z tym, że komuś może to przeszkadzać, więc w pewnym momencie nie wytrzymałam i obdarowałam ją zabójczym spojrzeniem, niczym Katniss Johannę w windzie w "W pierścieniu ognia".
Rozpoczęła się druga część, a wraz z nią moje lęki, że z każdą następną częścią zbliżamy się do tej ostatniej. Całe pudło chusteczek miałam już w pogotowiu, gdyż "W pierścieniu ognia" nadal jest moją ulubioną ekranizacją z wszystkich czterech i na niej również zawsze muszę płakać. Nie myliłam się. Musiałam sięgać po chusteczkę, już w Dystrykcie Rue oraz kiedy Peeta wpadł na pole siłowe i powoli umierał na arenie. Przypomniało mi się, że tutaj jeszcze widzimy go "normalnego". Takiego, jaki był zawsze. Pomyślałam o tym, ile nacierpi się w kolejnych częściach, jak straci miłość swojego życia... Potem napisy końcowe i "Atlas"- Coldplay, a ja wciąż płaczę na tym fotelu przy dziwnych spojrzeniach innych osób. Przeżywałam te wszystkie filmy od nowa, tak jakbym oglądała je po raz pierwszy, chociaż dobrze znałam każdą kwestię i każdą scenę.
"Kosogłos cz. I" znowu ranił mnie raz za razem. W zeszłym roku płakałam na wszystkich scenach, w których pojawiał się Peeta, ale teraz nie. Po raz pierwszy nawet najdrobniejsza łza nie stoczyła się po moim policzku na tych wszystkich okropnych momentach. Na widok osaczonego Peety tylko cicho jęczałam. Może dlatego, że byłam już po prostu zmęczona i nawet energetyki nie pomogły, a przede mną jeszcze ostatnia część. Nawet przyznam się bez bicia, że w pewnym momencie zasnęłam, ale nie na długo, bo przyjaciółka obudziła mnie akurat na "Drzewo Wisielców". Na usprawiedliwienie mam fakt, że w nocy spałam tylko 6 godzin, a przed maratonem nawet się zdrzemnęłam z tych emocji. Dopiero pod koniec "Kosogłosa cz. I" się ogarnęłam i doszło do mnie, że za chwilę ostatnia część i jak na zawołanie na duszeniu Katniss rozryczałam się na dobre. To było okropne. Oglądać tą scenę trzeci raz na dużym ekranie. Moje serce po raz kolejny rozpadło się na milion kawałków.
"Kosogłos cz. II"
Kiedy ostatni raz ujrzałam logo "Lionsgate", od razu na wstępie nie wytrzymałam i łzy popłynęły wodospadem. Wiem, jestem nienormalna, żeby płakać już na samym logo, ale targały mną takie emocje, że po części wiedziałam, jak to się skończy.
Na samym początku Francis uraczył nas wspaniałą i wcale nie łamiącą serca sceną, w której to Prim (niestety zamiast Delly) przychodzi odwiedzić Peetę. Z początku nie podobała mi się ta zmiana, ale w końcu uznałam, że Prim także nieźle wypadła w tej roli. Jestem po prostu zachwycona grą aktorską Josh'a. Tak pięknie wcielił się w postać Peety, że aż brak mi słów. Kiedy wrzeszczał na Prim, że Katniss jest zmiechem i nie wolno jej ufać, siedziałam jak wryta, nie mogąc złapać tchu. Pierwsza scena w ostatniej części, która złamała mi serce, a będzie ich naprawdę sporo.
Kolejnym takim momentem był tekst Peety, że teraz wolałby rzucić ten chleb świniom, niż Katniss. Tak te słowe mnie zabolały, jakby wypowiedział je bezpośrednio do mnie. Kompletnie się tego nie spodziewałam.
Bardzo podobała mi się scena, w której Peeta dołącza do Drużyny 451 i bez przerwy powtarza szeptem "My name is Peeta Mellark. My home is District Twelve." Świetnie, że pokazali go z takiej dość "szaleńczej" strony po tym, co zrobili mu w Kapitolu.
Później nie mogłam się połapać, co dzieje się na tym ekranie. Wszystko następywało w zawrotnym tępie. Śmierć Boggs'a, czarna lawa, atak Peety, a w końcu schronienie się w jednym z budynków. Musiałam po prostu zbierać szczękę z podłogi. Efekty specjalne bardzo świetnie dopracowane. Konanie Boggs'a, o dziwo nie wstrząsnęła mną tak, jak w książce, ale również było drastyczne.
Później kanały=najbardziej niesprawiedliwa śmierć wszech czasów. Moja przyjaciółka, która uwielbia Finnick'a (pozdrawiam Natkę) już na samym wstępie, kiedy schodzili do podziemi zaczęła płakać, a potem ja razem z nią. Walka ze zmiechami jest chyba moją ulubioną filmową bójką. Boże, jak cudownie to ukazali. Chociaż, co takiego cudownego może być w walce z kilkudziesięcioma oślizgłymi stworami? Otóż, te sceny były tak realnie ukazane i tak trzymały w napięciu, że prawie spadłam z fotela. Najbardziej podobało mi się to, jak Katniss i Peeta ochraniali się nawzajem przed tymi stworami. Zupełnie, kiedy Cato walczył z nimi na rogu obfitości. I wreszcie wkracza Finnick, wymachując trójzębem, a ja wiem, że już za chwilę koniec. Jego koniec. Ochronił ich. Obronił swoich przyjaciół i się za nich poświęcił.
Peeta wdrapał już się na górę, potem Katniss, a ja wciąż się łudzę, że Odair zdoła się uratować. Jeszcze tylko parę zmiechów do zabicia. Stracił swój trójząb i próbował też wdrapać się po drabinie. Już prawie jest na górze, a ja już cała w skowronkach, że go nie uśmiercą, że Finnick przeżyje, aż tu nagle... jeden ze zmiechów ściąga go w dół. O mało nie wydarłam się na całą salę. Chłopak uderzył plecami o metalowy stopień i zwalił się razem ze stworem do wody. W tym momencie przypomniało mi się, co mówił o miesiącu miodowym z Annie. Że urządzą go sobie w Kapitolu. Nie, Finnick. Już nigdy jej nie zobaczysz, a co dopiero mówić tu o miesiącu miodowym.
"Nightlock, nightlock... nightlock" i holo eksploduje, tym samym skracając okrutną śmierć Odair'a jeszcze wcześniej tłumiąc jego okropne wrzaski i błagania. Od tego właśnie momentu, bez przerwy płakałam do końca filmu.
Następnie pożegnanie u Tigris, które wyprzedzało wyjście na ulice Kapitolu. Katniss, jeszcze tak niepewnie przytulająca Peetę, ale już później z przekonaniem. Kiedy blondyn powiedział "When I'll see you again, it'll be a different world" uświadomiłam sobie, że były dwie przyczyny tych słów. Nie wiedział, czy przeżyją to wszystko i powiedział, że spotkają się w zaświatach, czyli innym świecie, albo kiedy już Katniss zabije Snow'a i nastanie kres Głodowym Igrzyskom. Tak, czy siak bardzo urzekło mnie to zdanie i ten moment.
Nawet nie wiecie, jakie nerwy mnie trzymały, kiedy Gale i Katniss próbowali wmieszać się w tłum podczas pochodu do Pałacu Prezydenckiego. Przed nimi Strażnicy Pokoju, za nimi też i już prawie jeden z nich dotyka ramienia dziewczyny, kiedy rebelianci przejmują kontrolę nad sytuacją.
Bardzo wstrząsnęła mną scena, w której dziewczynka w żółtym płaszczyku rozpaczliwie płacze nad ciałem zmarłej matki oraz kiedy przestraszone dzieci zostają przenoszone do "żywego muru" przed Pałacem Prezydenckim. Wiedziałam, że za chwilę pojawi się w tym miejscu niewinna Prim, więc moje szlochy z każdą minutą coraz bardziej się nasilały.
Katniss weszła na podwyższenie i już pierwsze poduszkowce nadlatywały, spuszczając bomby do rąk dzieci, które po chwili wybuchały. A później widzimy Prim, która za wszelką cenę próbuje im pomóc. Była sanitariuszką, chciała uratować życie tym rannym dzieciom, tak jak kiedyś jej siostra uratowała jej, zgłaszając się na trybuta.
I Katniss wreszcie ją zauważa i zaczyna rozpaczliwie krzyczeć "Prim! Primrose!", zupełnie jak w dniu Dożynek, ale tym razem nie zdołała jej ochronić. Nim młodsza siostra zdążyła jedynie rozchylić usta, by wypowiedzieć jej imię, eksplodowały pozostałe spadochrony, a Katniss zapaliła się, jak żywa pochodnia. To wszystko działo się tak szybko. W jednej sekundzie Prim jeszcze próbowała pomóc dzieciom, a w następnej- martwa.
Wciąż nie dochodził do mnie fakt, że za chwilę wszystko się skończy, szczególnie kiedy nastała scena egzekucji Snow'a. Katniss wyszła na plac, tym razem sama, bez Peety u boku, by posłać tą ostatnią strzałę i zakończyć wszystko raz na zawsze. Ale nie wycelowała ją w Prezydenta, tak jak myślała większość osób na sali. Jakież było ich zdziwienie, kiedy strzała znalazła się w piersi Coin. "Sezonowcy"- mruknęłam pod nosem i rozkoszowałam się widokiem Almy, spadającej z balkonu. Nienawidzę baby, a ta scena była jeszcze lepsza, niż ją sobie wyobrażałam. Śmiech Snow'a przyprawił mnie o dreszcze, ale niezmiernie się cieszę, że Francis nie zapomniał o Peecie, który zabiera Katniss pastylkę z łykołakiem. Po tym wszystkim siedziałam ze szczęką przybitą do podłogi i strumieniem na policzkach.
Bardzo podobała mi się następna scena, czyli czytanie listu od Plutarcha przez Haymitch'a.  Świetnie obmyślane, żeby wszystko objaśnić na jednym świstku papieru. I kiedy mentor powiedział "wracamy do domu" już po raz kolejny przygotowywałam się mentalnie na ten nieuchronny koniec, który w końcu przecież musiał nadejść, ale najpierw nastąpiło pożegnanie z Effie.
Czym my sobie zasłużyliśmy, by oglądać łzy Trinket? Uwielbiam ją, a dzięki tej części jeszcze bardziej ją pokochałam. No i był pocałunek! Hayffie! Kocham za to Francis'a, że dodał ten wątek, choć wcale go w książce nie było. A może jednak Collins ukryła go przed nami, tak między wierszami? Najważniejsze, że reżyser wysunął nam go w filmie.
"-Obiecaj mi, że to znajdziesz.
-Znajdę co?
-Życie zwycięzcy."
Ten dialog kompletnie mnie rozbroił. Później tylko siedziałam i ryczałam razem z Effie, tylko zastanawia mnie, dlaczego nie pojechała razem z nimi? To już chyba na zawsze pozostanie zagadką.
Nie wyobrażam sobie lepiej zagranej sceny, w której Katniss wrzeszczy na Jaskra, że Prim już nie wróci. Po prostu wiłam się z bólu na tym fotelu, bo cierpienie Katniss było i moim cierpieniem.
Później Peeta sadzający prymulki przed domem Katniss. Nie, nie, nie. Tego było już za wiele. Nie mogłam uspokoić się z tych emocji, tym bardziej, że za chwilę nastąpi epilog i wielki koniec wszystkiego.
Zrastanie się Everlark złamało mi serce, choć moim zdaniem za mało z tego pokazali. Liczyłam na przebłyski wspomnień Peety, kiedy chwytał się oparcia krzesła i czekał aż ustąpią. Albo Katniss budząca się z koszmarów. To były też ważne wątki, ale nie chcę już narzekać, tym bardziej, że to ostatnia część, jaka kiedykolwiek była nam dana, więc powinniśmy być z niej w 100% zadowoleni.
List od Annie i zdjęcie z jej synkiem, które wychowuje się, niestety bez ojca. Następnie patrzenie na deszcz, siedząc w drzwiach i ten wzrok Katniss. Uwielbiam tą scenę już od samego zwiastunu.
A później to, na co wszyscy od dawna czekaliśmy. Sławne, a zarazem tak cudowne "You love me. Real or not real?". W tym momencie moje łzy zamieniły się w wodospad Niagara.  Tyle razy wyobrażałam sobie tą scenę, tak długo od samego początku na nią czekałam. Nie mogę uwierzyć, że już, tak po prostu mamy ją za sobą. Ostatnie, najpiękniejsze słowa z książki.
Epilog. Był... był... niesamowity. Aż brak mi słów. Mogłabym go oglądać i oglądać bez końca. Najcudowniejsze sceny, jakie kiedykolwiek widziałam. Peeta bawiący się z dzieckiem. Nigdy nie zapomnę jego uśmiechu, kiedy mógł na Łące pobawić się ze swoim synkiem. A później Katniss, która opowiada córce o swoich koszmarach. Boże, tonęłam we własnych łzach, kiedy uświadomiłam sobie, że to ten sam tekst z książki. Nie byłam na to przygotowana. Na taki cios, jaki zada mi epilog, bo był jeszcze piękniejszy, niż go sobie wyobrażałam.
"Ale są znacznie gorsze zabawy." I koniec. Ostatnie słowa z książki, jak i filmu.
A wiecie, co jeszcze złamało mi serce na sam koniec? Moment, w którym Rye rzuca się na Peetę, żeby go przytulić. Coś we mnie wtedy pękło. Było to tak piękne, że nie potrafię tego opisać słowami. Widzieć chłopca z chlebem, jako szczęśliwego tatę, który przezwyciężył wspomnienia z Kapitolu i na nowo mógł pokochać miłość swojego życia.
Kiedy zgasł ekran nie mogłam się ruszyć. A do tego "Deep in the Meadow", śpiewane przez Katniss. To było za dużo dla mnie jak na jedną noc. Siedziałam, jak wryta na tym fotelu, może trochę skulona, ale na pewno nie w pełni świadoma tego, co się stało. Jedyne, co byłam w stanie robić, to płakać, ale nie tak normalnie. To był ryk, albo nawet wycie. Płakałam do tego stopnia, że zaczęłam wydawać okropne, zwierzęce dźwięki i musiałam przytykać dłonie do ust, żeby je jakoś stłumić. Potem zaczęłam się dusić od tych szlochów i nie mogłam ruszyć się z miejsca. Byłam jak sparaliżowana. Nie zwracałam uwagi na ludzi, którzy niewzruszeni opuszczali salę, aż w końcu zostałam tylko ja i moja przyjaciółka. Zrozumiałam, że musimy już iść, choć chciałam zostać do końca napisów, ale   w jakim celu? Żeby zobaczyć, że po nich nie ma już nic? Że nie ma już zmieniającego się Kosogłosa? Żeby jeszcze bardziej się przygnębić?
W końcu wstałam z tego fotela. Nogi miałam jak z waty, zebrałam się do kupy i schodząc po schodach myślałam tylko o tym, żeby z nich nie spaść, choć i tak parę razy się potykałam. Po wyjściu z sali na świeże powietrze kolejny raz pękłam i na dobre się rozpłakałam. Tak często wyobrażałam sobie ten moment. Kiedy wychodzę z kina po ostatniej części Igrzysk, że w końcu musiał nadejść, a ja wciąż nie byłam na niego przygotowana. Ale na szczęście mam już go za sobą.
Całą drogę do domu bezustannie płakałam, aż mogłam wreszcie zdać się na nic nie warte  pocieszenia mamy. Ja i tak czułam okropny ból, a ona i tak wiedziała, że nic tym nie zdziała, więc pozwoliła mi po prostu to przecierpieć. Nadal okropnie płakałam, więc położyłam się w łóżku, aż w końcu udało mi się jakoś zasnąć.
Wiem, że za bardzo to wszystko przeżywałam, ale trybuci wiedzą, jaki to ból. Poza tym, jak już coś pokocham, to całym sercem i bardzo boli mnie, kiedy muszę się rozstać. Igrzyska naprawdę były i nadal będą jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały mnie w dotychczasowym życiu. I wciąż po 3 tygodniach nie mogę oswoić się z myślą, że już nigdy nic nie będzie takie samo. Nigdy nie będę na nic tak z utęsknieniem czekać. Nigdy nie przyjdę na kolejne części ten pierwszy raz. Nigdy nie ujrzę nowych zdjęć z planu, czy wywiadów z naszą cudowną obsadą. Nie pogodzę się z tym końcem, który prześladował mnie od samego początku.
Chciałabym teraz cofnąć się w czasie do momentu, w którym dopiero poznawałam tą historię i stopniowo się w niej zakochiwałam. Jeszcze nigdy żadna książka nie zawładnęła moim sercem do tego stopnia.
Nawet teraz, po 3 tygodniach od premiery odczuwam tą dziwną pustkę, że nie mam już na co czekać. Że moje życie stało się szare i monotonne, bo faktycznie tak jest, ale oczekuję zapowiedzi, że będzie toczyć się dalej, bez względu na to, jak ważne ponieśliśmy straty. 
Ale jedno jest pewne. Nie zapomnę o tej pięknej historii, która tak wiele mnie nauczyła, i której tak wiele zawdzięczam. Zawsze będzie częścią mnie. I po prostu do dzisiaj dziękuję, że mogłam tak się w niej zagłębić i pokochać ją bez pamięci.
Katniss dała radę po wojnie wrócić do normalnego życia, więc i my musimy spróbować.

"But there are much worse games to play..."

"Here it's safe, here it's warm
Here the daisies guard you from every harm
Here your dreams are sweet and tomorrow brings them true
Here is the place where I love you..."







1 komentarz:

  1. Hmm nie za bardzo wiem od czego zacząć, ale postaram się napisać krótko i na temat.

    Twojego bloga zaczęłam czytać już dawno temu, kiedy pojawiały się pierwsze rozdziały i tak bardzo spodobało mi się to co piszesz! Nie tylko fabuła całego tego opowiadania, ale również styl pisania. Jest taki ciekawy i wcale nie musisz przeskakiwać kilku linijek by przejść do dialogów jak na niektórych blogach haha
    Na kolejny rozdział czekam z niecierpliwością<3
    Wiem, że nie komentowałam wcześniej nic, miałam przerwę, jeśli chodzi o Igrzyska, ale wszystko wróciło, gdy pojawiały się pierwsze zwiastuny Kosogłosa cz.2

    Recenzję napisałaś wspaniale! Te wszystkie emocje i to wszystko co działo się w filmie opisałaś tak... nie wiem... realistycznie?
    Jak każda fanka by napisała, wprost, prosto, na temat i z serca, aż przyjemnie było czytać.
    Widać że nie tylko ja tak ryczałam i przeżywałam to wszystko, zdając sobie sprawę, że to już koniec:(
    A epilog był również moją najlepszą sceną! I Peeta śmiejący się i bawiący wraz ze swoim dzieckiem *-* Praktycznie przez cały film trzymałam się chusteczki.

    Tak więc bardzo Cię pozdrawiam i życzę niekończącej się weny hahaha XDD

    katnisseverdeenipeetamellark.blogspot.com <3

    OdpowiedzUsuń

Jeśli możesz, zostaw po sobie ślad w postaci komentarza. Z uśmiechem przyjmuję nawet szczerą krytykę. Nie nalegam, ale to niewyobrażalnie motywuje do dalszej pracy :)