Chciałam jeszcze Wam bardzo podziękować za te wszystkie motywujące komentarze pod ostatnim rozdziałem. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy, więc proszę Was o opinię także i pod tą notką.
Kolejną kwestią, którą chcę poruszyć jest coś nietypowego. Ostatnio cofnęłam bloga i przeczytałam te zupełnie pierwsze rozdziały i jestem wprost załamana. Te notki były koszmarne. Prawie żadnych opisów, a styl mojego pisania był okropny. Nie wiem, jak mogliście czytać te notki, ale dziękuję Wam, że zostaliście ze mną aż do teraz. Więc chciałabym edytować tamte rozdziały, poprawić je pod względem gramatycznym i nie tylko. Fabuła zostałaby, tylko dodałabym więcej opisów. Wiem, że nie powinnam tak robić, ale ta myśl męczy mnie od dawna. Napiszcie mi, co o tym sądzicie, a jeśli Wam to nie odpowiada, może całe fanfiction, wraz z poprawionymi pierwszymi rozdziałami wstawiałabym także na mojego Wattpada? Oczywiście nowe notki pojawiałyby się głównie tutaj, ale także i tam. Koniecznie napiszcie.
A teraz chciałabym życzyć Wam wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku, bo myślę, że już w tym roku kolejnej notki nie wstawię, ale kto wie? Może akurat dostanę weny?
Ten rozdział chciałabym dedykować love dream za jej mega długi komentarz, który do teraz cieszy moją buzię. Dziękuję Ci ♥
A teraz zapraszam do czytania oraz komentowania x
Pozdrawiam,
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Do moich uszu dochodzi stłumiony odgłos tłukącego się szkła z piętra niżej. Wraz z każdym kolejnym niespodziewanie podskakuję na łóżku. Przestraszony wzrok wlepiam w drzwi do sypialni, modląc się, by nie zdołał ich wyważyć. Na szczęście zaraz po tym, gdy usłyszałam, że Peeta znów dostał ataku, zamknęłam je na klucz. Nie miałam innego wyjścia. Nie chcę aż tak się od niego separować, znów oddalać się i wznosić mury, które będzie musiał burzyć przez długi czas, ale najwyraźniej się boję. To wszystko. Nawet nie o siebie. Obawiam się o Willow, naszą córkę, która rośnie we mnie od prawie już pięciu miesięcy. Boję się, że Peeta nie zapanuje nad sobą i znów może zrobić coś, czego później będziemy żałować oboje. Nie powstrzymam go, tym bardziej kojącymi słowami, którymi to on obsypywał mnie zaraz po przebudzeniu z przerażającego koszmaru. Jeden niewłaściwy ruch i Willow może już więcej się nie poruszyć, a ja nie mogę wyobrazić sobie poranków, kiedy to ona już więcej mnie nie obudzi po rzadko w pełni przespanej nocy. Kiedy będę miała na sumieniu kolejne istnienie i już więcej nie będę potrafiła czerpać przyjemności z niczego.
Nie, nie mogę stracić ani jej, ani mojego chłopca z chlebem.
Jaskier żałośnie pomiaukuje pod drzwiami, machając swoim krzywym ogonkiem we wszystkie strony. Najwyraźniej nie podoba mu się, jak mój mąż demoluje nam salon i kuchnię, ale nie mam odwagi, by tak po prostu do niego zejść i pomóc mu dojść do siebie.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy już miał wyjść z sypialni, by zostawić mnie zupełnie samą z wszystkimi łzami, które kumulowały się pod moimi powiekami. Widziałam, jak walczy sam ze sobą i, że to jeszcze nie jest w pełni ten sam, mój Peeta. W jednej chwili zaciskał pięści, podtrzymując się framugi drzwi, a w następnej gorzkie łzy powoli płynęły po jego policzkach. Ten widok łamał mi serce raz za razem, ilekroć go wspominałam. Nie wiedziałam, co mam robić. Miałam kompletną pustkę w głowie, tak samo, jak w tej chwili. Jeszcze trochę oszołomiona po próbie podduszenia tępo wpatrywałam się w jego poczynania. Nawet nie chcę wyobrażać sobie, jakie szaleństwa przez ten krótki czas kryły się w jego umyśle. Dopiero, gdy szybko zbiegł po schodach zdołałam się otrząsnąć i zacząć trzeźwo myślec. Uspokoiłam szloch na tyle, aż mogłam dostrzec klamkę u drzwi pokoju. Otarłam szybko łzy wierzchem dłoni i cicho wyszłam z pomieszczenia, lecz po chwili już tego żałowałam. Moim oczom ukazał się całkiem inny Peeta. Peeta, który nie może poradzić sobie z samym sobą. Najpierw tarzał się po podłodze w salonie, wydając przy tym okropne zwierzęce dźwięki, których nie byłam w stanie słuchać. Zdążył rozbić już kilka naczyń, w tym porcelanową zastawę od mamy, której odłamki leżały naokoło jego ciała. Krzyczał i kłócił się z samym sobą, jakby stał się nagle dwiema osobami w jednej, a ja po prostu stałam na górze schodów, obserwując całą tą scenę i nie mogąc złapać tchu. Łzy zbierały się na moich policzkach coraz obficiej i prześladowała mnie tylko jedna myśl: że już go bezpowrotnie straciłam.
I właśnie wtedy mnie zauważył. W mgnieniu oka wstał, przeraźliwie dysząc i już biegł w moim kierunku. Frustrację na jego twarzy mogłam dostrzec nawet nz piętra wyżej. Postąpiłam instynktownie- w ostatniej chwili zamknęłam się w sypialni, przekręcając klucz w drzwiach. Peeta dopadł do nich sekundę po charakterystycznym dźwięku, który może nawet uratował mi życie. Pierwsze, co zrobiłam, to pozwoliłam, by z mojego gardła zniknęła ogromna gula i popłynęła wraz z łzami po moich policzkach. Czułam, jak mój mąż uderza pięściami w drzwi, jak drewno za moimi plecami się ugina, a ja razem z nim. Zakryłam usta dłonią, by stłumić mój szloch, a tym bardziej, żeby Peeta go nie dosłyszał. Być może to jeszcze bardziej by go nakręciło.
Zsunęłam się na podłogę, chowając twarz w kolana. Miałam kompletny mętlik w głowie. Strach nie tylko sparaliżował moje ciało, ale także i umysł. Do moich uszu dochodziły wrzaski mojego męża, tuż za ścianą, aż w końcu ponowny odgłos tłukącego się szkła zmieszał się razem z nimi, ale już nieco dalej. Zdałam sobie sprawę, że Peeta znajduje się już w kuchni, więc odetchnęłam z ulgą i odchyliłam głowę, by oprzeć ją na drzwiach.
Czekam na kolejne przekleństwa, wypełnione nienawiścią i odrazą pod moim adresem, które później znów będą echem odbijać się w mojej obolałej głowie. Kiedy znów udaje mi się je dosłyszeć zaczynam grzebać wszelkie nadzieje na powrót mojego normalnego chłopca z chlebem. Raz za razem kręcę tylko głową, na znak tego, że nie zgadzam się z moimi okrutnymi myślami. Nie mogę po raz kolejny go stracić.
Schylam się do szafki nocnej, by wydobyć z jej szuflady perłę. Tę samą, którą Peeta ofiarował mi na arenie Ćwierćwiecza Poskromienia. W takich chwilach tylko ona, poza moim mężem okazuje się być najlepszym lekarstwem. Zaciskam na niej palce i zamykam oczy, by uspokoić moje roztrzęsione ciało i umysł, aż ta bezczynność zaczyna mnie przytłaczać. Chcę jakoś mu pomóc, ale nawet nie wiem jak. Muszę coś zrobić. Nie mogę bezczynnie siedzieć zamknięta w pokoju, kiedy mój mąż wzmaga się z bolesnymi wspomnieniami z Kapitolu.
I wtedy nie mogę dosłyszeć żadnych tłukących się naczyń. Być może Peeta już wszystkie zużył i nie ma na czym rozładować gniewu i nienawiści, ale jeszcze okropniejsza myśl przedziera się przez wszystkie inne. Myśl, że coś mógł sobie zrobić.
Zastygam w bezruchu i nasłuchuję. Kopnięciem uciszam Jaskra, który momentalnie przestaje miauczeć, ale za to atakować moją stopę. Wzdycham i cicho podchodzę do ściany, by położyć na niej ucho i skupić się na tym, co może dziać się w salonie. Tak, jak myślałam, nie słyszę już odgłosu rozbijanych naczyń. Zastąpiło je głośne dyszenie Peety i jego jęki, które z minuty na minutę nabierają na sile.
Muszę coś zrobić.
Nagle do głowy przychodzi mi myśl, która może nas wszystkich ocalić. Doktor Aurelius. Próbował leczyć mojego męża w Trzynastym Dystrykcie, więc zna jego przypadek. Przypominam sobie, że w dzień powrotu do Dwunastki wcisnął mi w dłonie karteczkę z numerem telefonu, oznajmiając, że w razie problemów zawsze mogę do niego zadzwonić. W pierwszym odruchu miałam ochotę wyrzucić ją do kosza na śmieci, ale jednak wepchnęłam ją do kieszeni moich spodni, które w tamten dzień miałam na sobie.
Zrywam się, jak oparzona i szybko przetrząsam wszystkie ubrania w szafach, jakby od tego miało zależeć moje życie. W gruncie rzeczy zależy, lecz nie moje, ale mojego powodu, dla którego jestem w stanie dalej żyć i stawiać temu wszystkiemu czoła. W końcu po paru minutach żmudnych poszukiwań wydobywam z kieszeni spodni kartkę z numerem telefonu. Jest już trochę sprana, ale nadal mogę dostrzec pojedyncze cyfry na niej napisane i wystukać je na klawiaturze telefonu. Przyciskam go do ucha i czekam, aż po paru sygnałach odzywa się znajomy mi głos, ale nie daję mu dojść do słowa. Rozhisteryzowana oznajmiam tylko, że Peeta znów ma atak i, że musi jak najszybciej przybyć. Dopiero później przypominam sobie, że doktor Aurelius pracuje przecież w Kapitolu, ale traf chciał, że akurat na parę dni wybrał się do Dwunastki. Kamień spada mi z serca, gdy oznajmia, że za parę minut powinien już być.
Znów podchodzę do ściany i tak, jak poprzednim razem nasłuchuję wszystkich odgłosów, jakie dobiegają z piętra niżej. Tyle, że nie słyszę już nic. Zrobił sobie coś, to oczywiste- tą myśl jako pierwszą podsuwa mój umysł. Nie chcę jej słuchać. Na siłę przyciskam ucho jeszcze mocniej, aż po paru minutach zaczyna bardziej boleć mnie głowa. Wpadam w przerażenie, kiedy rzeczywiście nic już nie słyszę. Żadnych rozbijanych talerzy, wrzasków, ani nawet jęków. Opieram się o ścianę i już mam się po niej zsunąć, kiedy Willow nie pozwala mi na to. Jest niecierpliwa i zapewne zła, że nie mam zamiaru pomóc jej tacie. I ma słuszną rację. Dotykam palcami miejsca na brzuchu, gdzie córka przed chwilą kopnęła, przypominając mi tym, że powinnam ratować jej tatę.
Katniss, zastanów się, jakby Peeta postąpił na twoim miejscu? Skrywałby się w pokoju, czy może wyszedł do ciebie, by ukoić twój ból?
Zbieram się w sobie, przełykam wielką gulę w gardle, która zdaje się być wielkości mojej pięści i niepewnie przekręcam klucz w drzwiach. Drugą dłoń wciąż trzymam na brzuchu, bo wiem, że Willow jest ze mną i nie pozwoli mi teraz zrezygnować i zawrócić.
Mam wrażenie, jakby Peeta tylko czyhał pod drzwiami i czekał na moje lekkomyślne postąpienie. Gdy otwieram drzwi, już przygotowuję się do odepchnięcia ataku, ale jednak na schodach nie ma po nim najmniejszego śladu. Oddycham z ulgą i najciszej, jak mogę wychylam się zza balustrady. Dostrzegam na podłodze jeszcze więcej odłamków szkła, niż się spodziewałam. Pod kominkiem leżą pęknięte fotografie Prim, mamy i taty oraz telewizor, którego i tak nieczęsto zdarzało nam się oglądać. W kuchni dostrzegam połamane krzesła, ale jest jeszcze coś, co sprawia, że omal nie dławię się własnymi łzami.
Krew. Wszędzie pełno krwi. Na blacie kuchennym, podłodze, prowadzącej do przedpokoju oraz salonu. Przyciskam dłoń do ust, by nie krzyknąć z przerażenia, kiedy zauważam bezwładne ciało, poplamione krwią i leżące na kanapie. Szybko zbiegam ze schodów i już nawet nie boję się, że może mi coś zrobić, czy też nie. Klękam przy nim, zauważając jeszcze więcej czerwonych plam na jego ubraniu i ciele.
-Boże, Peeta, coś ty narobił?- powstrzymuję się od wyrzucenia wszystkich moich emocji wprost na wpół przytomnego męża. Dopiero po chwili z trudem otwiera oczy i uważnie mi się przygląda.
-Zrobiłem ci coś?- pyta z wyrzutem, a ja tylko pospiesznie kręcę głową. Delikatnie odgarniam blond włosy poprzyklejane do jego rozpalonego czoła. Po chwili przykładam w to miejsce usta i tak, jak myślałam, Peeta ma gorączkę.
-Za chwilę powinien być tutaj doktor Aurelius, tylko błagam, nie zasypiaj- mówię cicho, próbując powstrzymać nieznośne łzy, które jak zwykle cisną się pod moje powieki w najmniej oczekiwanym momencie. Peeta oddycha ciężko, cały czas nie spuszczając ze mnie wzroku. Uśmiecham się pokrzepiająco, chociaż mogło wyglądać to jak grymas. Blondyn chwyta mnie za dłoń, a ja mam dziwne wrażenie, że po raz ostatni widzę go żywego. Przypomina mi się mój okropny sen, po narkozie w szpitalu. Peeta był prawie w takiej samej sytuacji, tyle że na jego ciele widniały dużo głębsze rany.
Wtem przypominam sobie o rozcięciach na jego ciele, które jak najszybciej trzeba zdezynfekować i zatrzymać z nich krwawienie.
-Muszę cię opatrzeć- oznajmiam i szybko wstaję, kierując się do kuchni. Czuję, jak Peeta niechętnie puszcza moją dłoń, a po chwili w oddali słyszę jego zaprzeczenia, ale i tak nie słucham, jakiej są treści.
Próbuję myśleć racjonalnie i nie wpadać przedwcześnie w panikę. Rzadko kiedy zdarzało mi się opatrywać czyjeś rany, ale w tym przypadku jest to konieczne, jeśli chcę utrzymać Peetę przy życiu chociaż do przybycia doktora, tym bardziej, że stracił bardzo dużo krwi. Przekopuję mój umysł, by natrafić na wspomnienie mroźnej zimy, kiedy mama opatrywała moje rany po spotkaniu z kolczastym drutem i lodowatym chodnikiem. Potrzebna jest mi woda utleniona, sterylna gaza i bandaż.
Podchodzę do szafki i nie muszę się zbytnio wysilać, gdyż wszystkie przydatne rzeczy leżą prawie na widoku.
-Peeta, przypomnij mi, na kiedy mam wyznaczony termin porodu?- pytam z kuchni, chociaż, rzecz jasna znam odpowiedź na to pytanie. Chcę po prostu sprawdzić, czy mój mąż nie zasnął i jeszcze utrzymuje kontakt z rzeczywistością.
-27 sierpnia- słyszę jego słaby głos, który każe mi się pospieszyć. Biorę wszystkie przydatne rzeczy i szybko wracam do wycieńczonego Peety.
Siadam na podłodze, tuż przy kanapie, ale widzę, że chłopak nie jest z tego zbytnio zadowolony. Próbuje się przesunąć, chcąc zrobić miejsce i dla mnie, ale momentalnie krzywi się z bólu. Kręcę tylko przecząco głową, żeby mną się nie przejmował. Teraz to on jest tu w znacznie gorszej sytuacji.
Na gazę nalewam wodę utlenioną i zabieram się za dezynfekowanie ran chłopaka najpierw na dłoniach i całej długości ramion. Na początku lekko się wzdryga i zaciska szczękę, ale nie odzywa się ani słowem. Przyznaję, że kompletnie nie wdałam się w leczniczą naturę mamy. Przy każdym zetknięciu gazy z raną Peety ja także zaciskam zęby, bo najzwyczajniej nie chcę sprawiać mu bólu. Dopiero później przypominam sobie, że to dla jego dobra. W międzyczasie pytam go o różne istotne rzeczy, albo proszę, żeby opowiedział mi o dniu, w którym pierwszy raz mnie zobaczył. Usiłuję go czymś zająć, żeby nie myślał o bólu i o tym, co stało się przed chwilą.
Kiedy kończę dezynfekować jego ramiona, zajmuję się ranami na tułowiu, które są znacznie głębsze i większe. Pomagam powoli ściągnąć mu koszulę, przy czym nie obyło się od syków bólu, w przeważającym stopniu także i moich. Na widok krwi i rozcięć na jego plecach oraz torsie mam ochotę odejść stąd, jak najdalej, najlepiej do lasu, jak przed laty, kiedy mama przyprowadzała do domu rannych, a ja nie miałam zamiaru patrzeć na ich cierpienia. Tyle, że teraz jej tutaj nie ma i nie może zająć się Peetą, a ja muszę jakoś sama sobie dać radę i w końcu wziąć się w garść.
Najpierw odkażam rany na jego plecach, przy czym próbuję miarowo oddychać i nie wpatrywać się za długo w czerwoną ciecz, spływającą po jego ciele. Później nakładam w tych miejscach jałowy opatrunek i zabieram się za kolejne krwawe cięcia, tym razem na torsie. Zastanawiam się, jakim cudem zrobił sobie tak głębokie rany, ale przypominam sobie nóż, leżący na podłodze w kuchni w samym środku kałuży krwi i postanawiam już nie drążyć tego tematu w mojej głowie.
-Przepraszam- słyszę jego szept, a ja nawet nie zorientowałam się, kiedy skończył opowiadać o pierwszym dniu w szkole. Podnoszę na niego mój wzrok. Peeta spogląda na mnie z wyrzutem w oczach i na twarzy. Jego błękitne tęczówki wypełnione są cierpieniem, ale już nawet się nie wzdryga, kiedy odkażam mu rany.
-Przestań- kwituję, wracając do poprzedniej czynności, ale Peeta chwyta mój podbródek w palce, żebym na niego spojrzała.
-Dlaczego to robisz? Po tym wszystkim, co narobiłem?
-Kiedy w końcu zrozumiesz, że to nie twoja wina? Ataki nie są zależne od ciebie. Wiem, że nie możesz ich kontrolować, a robię to wszystko, bo cię kocham, bez względu na przebłyski wspomnień- odpowiadam bez namysłu, nie mogąc dłużej patrzeć na jego obolały wzrok i dalej delikatnie odkażając jego rany, ale po chwili dodaję ze szklącymi się oczami: -Chronimy się nawzajem, pamiętasz?
Peeta potakuje głową, spuszczając wzrok na moje dłonie, które kończą dezynfekować jego rozcięcia. Zakładam na nich tylko jałowy opatrunek, tak jak wcześniej i pozwalam mu położyć się na kanapie. Odkładam wszystkie przybory na stół i znów przy nim kucam.
-Dziękuję- szepcze, posyłając mi lekki uśmiech, który podnosi mnie na duchu. Delikatnie, uważając na rany splatam nasze dłonie i proszę go, by przypomniał mi o dniu, w którym ukląkł przede mną na jedno kolano. Nadal nie chcę, żeby zasypiał, tylko skupił się na tych wspomnieniach, bo wiem, że może się już nie obudzić, tym bardziej, że gorączka wciąż nie ma zamiaru odpuścić.
-Nadal jesteś rozpalony- stwierdzam, kiedy kolejny raz muskam wargami jego czoło. Powinnam podać mu coś na zbicie gorączki, ale nie wiem, czy mamy tego typu lekarstwa w domu. Poza tym nie chciałabym go już zostawiać samego.
Peeta nie przestaje mi opowiadać o pamiętnym wieczorze nad jeziorem, kiedy wyciągnął czerwone pudełeczko z przepięknym pierścionkiem zaręczynowym w środku, na którego widok zalałam się łzami. Zatapiam się w jego pięknie dobranych słowach, głaszcząc go po dłoni i od czasu do czasu po blond włosach. I tak czuwam przy nim, jak przy rannym zwierzęciu, cała w obawach, że doktor Aurelius nie zdąży przybyć, a Peecie wciąż się nie poprawia. Przypominam sobie noc w jaskini, podczas naszych pierwszych Głodowych Igrzysk i mój strach o jego życie. Wtedy jednak miałam szansę zaryzykować, by pójść po lekarstwo i wykorzystałam ją. Jednak dziś pozostaje mi tylko czekać.
Pomimo, że zatamowałam krwawienie z wszystkich jego ran, chłopak zdaje się z każdą minutą słabnąć. Kiedy kończy opowiadać o oświadczynach, nie mam pomysłu, czym jeszcze mogłabym go zająć. Do mojego umysłu wdarł się strach, że pomimo moich starań nie zdołam dalej utrzymać go przy życiu. Próbuję nie myśleć w ten sposób, tylko napawać się dotykiem jego gorącej dłoni i chłonąć każdą chwilę z nim spędzoną, ale widzę, że coraz bardziej słabnie. Z ledwością zdoła na mnie patrzeć, chociaż prawie co chwilę proszę go, żeby nie zasypiał. Ukradkiem spoglądam na jego klatkę piersiową, która wolno unosi się i opada. W duchu modlę się, żeby doktor Aurelius jak najszybciej się zjawił, bo za chwilę nie będzie miał po co przychodzić. Wychylam się zza kanapy, kierując wzrok ku drzwiom i oknu. Blady księżyc rozświetla moją zaniepokojoną twarz, a łagodny wiatr cicho porusza koronami drzew w Wiosce Zwycięzców, ale poza tym ani śladu po doktorze.
Zrezygnowana wracam do mojej poprzedniej pozycji i wtedy zauważam, że Peeta ma zamknięte oczy. Nie zważając na rany, zaczynam w desperacji mocno potrząsać jego ramieniem.
-Peeta! Obudź się, słyszysz?! Nie możesz mnie teraz zostawić!- krzyczę na niego, próbując nie wpadać w panikę, ale w ogóle mi to nie wychodzi. Chłopak wcale nie reaguje na moje błagania i nie otwiera oczu, co jeszcze bardziej mnie niepokoi. Nie przestaję nim potrząsać, dochodzi nawet do tego, że w rozpaczy uderzam pięściami w jego tors. -Proszę cię, zostań ze mną! Nie dam sobie rady bez ciebie, słyszysz?! Nie chcę samotnie wychowywać naszej córki i budzić się z koszmarów, kiedy ciebie nie będzie obok! Peeta!
Moje błagania z każdą następną sekundą przemieniają się we wrzaski, przeplatane z desperackim szlochem. Nie mam pojęcia, co w takiej sytuacji miałabym zrobić. Panika doszczętnie oczyściła mój umysł z jakichkolwiek racjonalnych myśli. Zaciskam pięści na jego torsie, przeraźliwie płacząc, aż braknie mi tchu.
Wtem czuję czyjeś ręce zacieśniające się na moich ramionach. W pierwszych myślach mam Peetę, który jakimś cudem usłyszał w końcu moje błagania. Podnoszę się, ale chłopak wciąż jest nieprzytomny, a ja zostaję siłą od niego odciągnięta. Przez łzy cały obraz przed oczami mam rozmazany, przez co nie potrafię dostrzec twarzy osób, które zajęły się Peetą oraz mną, ale kiedy zauważam charakterystyczne okulary na nosie doktora Aureliusa, już wiem, że jesteśmy w dobrych rękach.
Mężczyzna wraz z dwójką ratowników medycznych najpierw próbują przywrócić Peetę do życia, wykonując na nim sztuczne oddychanie. Mnie natomiast trzeci z nich zabiera do kuchni, gdzie sadza na krześle. Nadal jestem pogrążona w swoim własnym strachu i okropnym płaczu, więc nie słyszę, co takiego mówi do mnie ciemnowłosy ratownik, kiedy widzę, że porusza ustami. Nie reaguję na jego pytania, więc po chwili zrezygnowany napełnia wodą szklankę, stojącą na kuchennym blacie i podaje mi ją. Wypijam jej zawartość na raz, choć prawie się krztuszę od nadmiernego płaczu. Kiedy odstawiam naczynię do zlewu, orientuję się, że zostałam sama.
Nie mam siły, ani odwagi pójść do salonu, by znów ujrzeć nieprzytomnego Peetę, a teraz może nawet i martwego. Przykładam dłoń do ust, kiedy ta nieznośna myśl rodzi się w mojej głowie. Mam wrażenie, że to wszystko jest tylko kolejnym przerażającym koszmarem. Wbijam paznokcie w dłonie i nadgarstki, w nadziei, że po chwili obudzę się cała zlana potem oraz łzami, ale wśród kojących ramion Peety i jego spokojnego głosu. Bez niego nie mam zamiaru już budzić się w takie noce. Nie chcę poranków spędzać sama przy Śliskiej Sae, przygotowującej dla mnie śniadanie. Nie chcę znów opłakiwać kolejnej bliskiej mi osoby i obwiniać się za jej śmierć.
Gdybym tylko wiedziała wcześniej. Gdybym wcześniej do niego zeszła i opatrzyła te rany, nie straciłby aż tyle krwi. A tymczasem siedziałam w tym pokoju przeszło godzinę, bez jakiegokolwiek współczucia, czy pomocy.
Boże, Katniss, coś ty narobiła?