Witajcie po potwornie długiej przerwie, za którą tradycyjnie przepraszam.
Jeszcze nigdy nie było mi tak trudno napisać jeden rozdział. Zarywałam noce i poranki, żeby tylko go napisać i żebyście się na mnie nie obrazili :c Wiem, że notka jest beznadziejna, ale chciałam już coś napisać. Wena sobie ode mnie poszła i nie wiem, kiedy wróci. Jeszcze raz was przepraszam za to, że tak długo musieliście czekać. Nawet się nie zdziwię, jeśli w ogóle pod tą notką nie będzie komentarzy, ale proszę was chociaż o parę i szczere opinie <3
Chciałam was jeszcze spytać, czy chcielibyście kiedyś taki rozdział z oczu Peety? :3
+ przez mojego aska - @Maddy33272 mogę powiadamiać was o nowych notkach. Jeśli ktoś chce, wystarczy dać znać ;*
Pozdrawiam, zapraszam do czytania i komentowania <3 Kocham was <3
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ostatnie wydarzenia uświadomiły mi jedno. Jestem ograniczona przez
strach. Uwięziona w murach, które zbudowałam własnymi rękoma. Nie potrafię
zrobić kroku bez zbędnych obaw. Stałam się wrażliwsza. Prawie codziennie muszę
uronić chodź jedną łzę.
Nie chciałam tego wszystkiego. Nie chciałam takiego życia.
Chciałam tylko jakoś przeżyć. Ochronić moją rodzinę, mamę i Prim. Zapewnić im
godny byt, żeby nie musiały już nigdy więcej martwić się o dalsze dni. Później
nastąpiły Igrzyska. Musiałam być silna, tylko dla nich. Przyrzekłam sobie, że
wygram, ale gdybym wiedziała, że moje życie aż tak się zmieni, nie wiem, czy
bym do tego dążyła. Może gdyby ktoś wbił mi nóż w plecy, Prim nadal by żyła?
Jeśli tylko Peeta przeżyłby to barbarzyńskie show, nie nastałaby rewolucja, nie
zginęłoby tyle niewinnych osób. Nieraz naprawdę żałuję, że wyciągnęłam te
cholerne jagody.
Dlaczego moje życie aż tak się zmieniło? Czy nie mogło być tak,
jak jest? Polowania przecież nie były najgorsze. Satysfakcja z upolowanej
zwierzyny była najlepszym uczuciem, jakie wtedy odczuwałam. Do tego widok Prim
zajadającej się, na przykład królikiem był nie do opisania. Przyznaję, że nie
było nam łatwo. Codziennie musiałam zapewnić rodzinie wyżywienie i praktycznie
nie miałam czasu na własne „zachcianki”. Chociaż z czasem polowania zaczęłam
uznawać za moje takie nietypowe hobby. Przypuszczam, że żadną moją rówieśniczkę
ze szkoły nie interesowały tego typu zajęcia, ale ja byłam jednak nieco inna. W
lesie wreszcie mogłam poczuć się sobą i robić to, co naprawdę sprawia mi
przyjemność.
Minął dokładnie miesiąc od incydentu z naszym starym domem. Całe
30 dni żyłam zamknięta w strachu. Z przerażeniem reagowałam na jakikolwiek cień
i odgłos w obrębie mojego otoczenia. W swoich snach widziałam tylko jego
drwiący uśmiech i moją własną krew. Lecz silne ramiona Peety zawsze były w
pobliżu, gotowe ukoić mój paraliżujący lęk. Gdy nawet to nie pomagało, jego
usta okazywały się dotychczas najlepszym lekarstwem.
Od jakiegoś czasu jednak zauważyłam, że nawet Peeta bardzo się
zmienił. Tak, jak ja stał się czujniejszy, a mnie trzyma pod kluczem.
Oczywiście nie w dosłownym znaczeniu. Po prostu nie spuszcza mnie z oka, co
jest częstym powodem naszych kłótni. Mam wrażenie, że powoli zaczynamy się od
siebie oddalać. On zamknięty jest w swoim świecie, a ja w swoim. Żadne nie chce
wpuścić drugiego do tej własnej rzeczywistości, która dzieje się wokół niego.
Zazwyczaj wieczorami i późnymi nocami wymieniamy się zdaniami i namiętnymi,
choć jak na mój gust krótkimi pocałunkami, za którymi tak tęsknię. Lecz nie
tylko za tym. Tęsknię za Peetą. Za jego błękitnymi oczami, w które mogłabym
wpatrywać się całą wieczność. Za jego pieczeniem w kuchni i zapachem, jaki
rozchodził się po domu, przypominając mi, że mam dla kogo żyć. Teraz już tego
nie doświadczam. Nie wiem, dlaczego te relacje między nami aż tak się zmieniły.
Peeta czasem nawet woli niektóre noce przespać na kanapie w salonie, niż ze mną
w łóżku. Wówczas ja nie potrafię spokojnie zasnąć bez chociażby dotyku jego
ciepłej dłoni i świadomości, że on jest tuż przy mnie. Domyślam się, że Peeta
także w takie noce nie śpi spokojnie, a najgorsze jest to, że nie wiem, co
robię nie tak.
Lecz w ciągu ostatnich kilku dni ta wielka przepaść między nami
zdążyła się nieco zapełnić. Rozmawiamy już chyba dosyć normalnie, a niekiedy
nawet żartujemy, więc wszystko zmierza ku lepszej drodze. A przynajmniej mam
taką nadzieję.
Lecz jego nadopiekuńczość wciąż doprowadza mnie do szewskiej
pasji. Zabronił mi sprzątać, schylać się, przemęczać, a przede wszystkim
strzelać z łuku. Nad ostatnim ubolewam najbardziej. Praktycznie nie pozostały
mi już żadne interesujące zajęcia. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz trzymałam
łuk w dłoni. Chyba nawet jeszcze przed ślubem z Peetą. Później zaszłam w ciążę,
która pokrzyżowała mi plany, ale jednak Willow wszystko mi rekompensuje. Dzięki
niej mogę pozytywniej patrzeć na świat. Mam wrażenie, że jednak życie nie jest
aż takie okrutne. Gdy czuję jej ruchy mogłabym pozbyć się łuku ze wszystkimi
strzałami. Tak bardzo ją kocham.
Prawie codziennie od południa do późnego wieczora Peeta z
Haymitchem remontują nasz nowy dom. Niekiedy do malowania ścian dołącza się
Enobaria z Johanną. Ja też próbowałam jakoś im pomóc, ale Peeta od razu
skutecznie mnie odciągał. Nie ukrywam, że zazwyczaj pocałunkami, obiecując, że
wieczorem dostanę ich więcej. W takim układzie najczęściej szłam do Annie i
Finn’a. Zajmowałam się chłopcem, kiedy jego mama wychodziła na Ćwiek.
Przyznaję, że opieka nad dzieckiem nie jest łatwa. Finn zazwyczaj śpi, albo
płacze, co jest wielkim utrapieniem, ale powoli muszę się przyzwyczajać.
Dokładnie za 5 miesięcy w naszym domu będzie panował identyczny hałas. Kiedy w
końcu zdołam uspokoić chłopca na tyle, żeby zaczął się do mnie uśmiechać,
oczywiście jego ulubionym zajęciem jest ciągnięcie mnie za warkocz, więc kiedy
podchodzę do niego zawsze rozpuszczam włosy. Lecz gdy jest w dobrym humorze
nawet to nie pomaga. Chwyta swoim malutkimi rączkami kępkę moich włosów i nie
puszcza dopóki nie wydam z siebie jęków bólu, które od razu go bawią.
Pomimo tych różnych przykrości, których jest on powodem, Finn to
cudownym chłopiec. Rośnie, jak na drożdżach, a w dodatku jest tak podobny do
Finnicka, że mogłabym powiedzieć, że jest jego mniejszą kopią. Identyczne
oczka, o kolorze morskiej zieleni zawsze spoglądają na mnie z tą samą ironią, co
jego tata, albo przynajmniej tak mi się zdaje. Czasem, kiedy obserwuję Finn’a,
wydaje mi się, że to naprawdę ten prawdziwy Finnick. Wtedy do mojego umysłu
wdzierają się te wszystkie przerażające obrazy, przed którymi pragnę uciec jak
najdalej. Ciało Odair’a rozdzierane na strzępy przez te ohydne bestie.
Przypomina mi się moja bezradność i obserwowanie, jak on powoli umiera. Nie
mogłam się ruszyć, zapłakać, ani krzyknąć. Ogromny ból i strach sparaliżował
moje ciało. Nie potrafiłam nawet nabrać powietrza do płuc. Wpadłam w amok, z
którego dopiero później wyratował mnie Peeta i jego przebłyski wspomnień.
Do tej pory obwiniam się za śmierć Finnicka, a jego syn na dodatek
tak bardzo mi go przypomina. Zresztą nie tylko mi. Widzę, jak Annie spogląda na
Finn’a. Gdybym tylko mogła wynagrodzić im jakoś tą śmierć… Ale wiem, że
bliskość człowieka, którego się kocha nie da się zastąpić żadną materialną
rzeczą.
Niekiedy, gdy Finn płacze, ja robię to razem z nim. W takich
momentach jestem całkiem bezsilna, ale nie wiem do końca, dlaczego te nieznośne
łzy spływają po moich policzkach. Nie mam pojęcia, jak Annie może przebywać z
chłopcem, który jest tak podobny do miłości jej życia i jeszcze nie załamać się
psychicznie. Naprawdę nie mam pojęcia…
Dziś Haymitch razem z Peetą kończą remontować nasz dom. W miarę
szybko wyrobili się z meblami i farbami. Pokoje wyglądają prawie identycznie,
jak w naszym starym domu. Jedynie bardziej podoba mi się sypialnia, a
konkretniej ściany. Pomalowane są umiarkowaną zielenią, przeplataną z pomarańczowym,
jak zachód słońca. Najlepsze jest to, że malowaliśmy je wspólnie, Peeta i ja.
Tylko my. O dziwo jakimś cudem wyraził zgodę, żebym się do niego dołączyła.
Teraz sypialnia jest o wiele bardziej przytulniejsza, co daje niesamowity
efekt.
Czuję przelotny dotyk na moich ustach, od którego nieruchomieję.
Nie mam najmniejszego zamiaru otwierać jeszcze oczu. Co to, to nie. Połowę
dzisiejszej nocy przesiedziałam w kuchni, podkradając jedzenie z lodówki. Głód
nie dawał mi spokoju nawet po trzech bezsprzecznie pysznych bułkach z serem.
Dopiero Peeta gdzieś około czwartej nad ranem zapędził mnie z powrotem do
łóżka. Od pewnego czasu zaczynam miewać ogromnie wilczy apetyt, co sprawia, że
blondyn musi piec co najmniej pięć bułek na dzień. W dodatku pilnuje, żebym nie
próbowała podjadać w nocy, bo to w jakimś stopniu źle wpływa na organizm.
Według mnie to bzdury, ale nie zamierzam wykłócać się z nim o to i przy okazji
postawić na nogi połowę dystryktu. Nie mam na to ani ochoty, ani siły.
Po raz kolejny czuję dotyk na moich ustach, ale znacznie dłuższy i
namiętniejszy. Udaję, że w ogóle mnie on nie rusza i próbuję dalej choć na
minutę zapaść w sen. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, który dobrowolnie wkrada
się na moje usta. Czy ja zawsze muszę reagować w taki sposób na wszystko, co ma
związek z Peetą?
Wtem do rzeczywistości brutalnie przywraca mnie Willow,
najwyraźniej niezadowolona, że tak ignoruję jej tatę. Zwijam się w pół z
jękiem, który mimochodem wyrywa się z moich ust. Na sekundę się krzywię, ale po
chwili jednak drobny uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Powoli zaczynam
przyzwyczajać się do takich wybryków mojej córki.
Wzrok kieruję ku Peecie, który nie wiem z jakich przyczyn cały
pobladł na twarzy. Spojrzeniem gorączkowo wyszukuje w moich oczach potwierdzenia,
czy wszystko w porządku.
-Willow ostatnio coś często robi mi takie niespodzianki- wyjaśniam
i dopiero teraz zauważam na kolanach Peety srebrną tacę z jedzeniem i czerwoną
różą w małym wazoniku, więc po chwili dodaję:- I zdecydowanie ma to po tacie-
robię krótką przerwę, podczas której mogę napawać się szczerym uśmiechem męża. Widzę,
że samo wspomnienie o nim, jako o ojcu sprawia, że na jego twarzy pojawia się
nieskazitelnie szczęście. W takich chwilach, gdybym nie wiedziała, ile przeżył
okrucieństw i bolesnych momentów, mogłabym przysiąc, że jest najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. Natomiast ja odczuwam coś na znak spełnienia. Mogę
zrekompensować mu te wszystkie dni, w których go raniłam i odpychałam, budując
wokół siebie niewidzialny mór, żeby tylko go ode mnie odseparować. Przeze mnie
trafił do Kapitolu, gdzie był okrutnie torturowany i przeze mnie jego cała
rodzina zginęła, ale teraz mogę mu to wszystko wynagrodzić, chociaż wiem, że
nic nie zrekompensuje tej straty. Przynajmniej mogę sprawić, że będzie
najlepszym tatą na świecie.
-Z jakiej to okazji?- pytam, wpatrzona w tacę, na której starannie
ułożone jest śniadanie. Idealnie przyrządzony omlet, obok którego leży garść
jagód. Do tego bułki serowe, minimalnie przypieczone, takie jak lubię i suszone
śliwki na sąsiadujących talerzach. Jako napój zaserwował sok jabłkowy, a ja
staram się nie wyglądać, jak wygłodniały wilk i nie rzucić się na te wszystkie
wspaniałe potrawy. Zastanawiam się, skąd Peeta wziął śliwki i jagody o tej
porze roku, ale po chwili nie zawracam sobie tym głowy, gdy blondyn bez słowa
podaje mi śniadanie. Dyskretnie ocieram wierzchem dłoni ślinę z kącika ust.
-Wszystkiego najlepszego- mówi Peeta zalotnym tonem i sprawia, że
momentalnie zapominam o jedzeniu, spoglądając na niego rozkojarzonym wzrokiem.
Wszystkiego
najlepszego?
O ile dobrze pamiętam, nie mam dziś urodzin. Będę je obchodzić
dopiero za trzy miesiące, a jednak słowa Peety zbijają mnie z tropu. W jakich
jeszcze okolicznościach składa się tego typu życzenia? Dopiero teraz
uświadamiam sobie, jaki dziś dzień…
-Walentynki- bardziej jest to pytanie, niż stwierdzenie. Nigdy nie
obchodziłam tego dnia, tym bardziej, że nie miałam z kim. Pamiętam, że jedynie
tata wstawał wcześnie rano, by nazbierać najróżniejszych kolorowych kwiatów na
bukiet dla mamy. Natomiast Prim i ja dostawałyśmy po różowym tulipanie oraz
całusie. W Walentynki rodzice zakochiwali się w sobie od nowa. Może miałam
dopiero około dziesięciu lat, ale widziałam, że patrzyli na siebie tak, jakby
dopiero pierwszy raz się spotkali. Cały czas na ich twarzach gościły uśmiechy.
Tata co chwilę szeptał coś mamie na ucho, a ta odpowiadała mu śmiechem. Tak,
ten dzień zdecydowanie należał do nich i ich miłości, lecz później stał się
jednym z najboleśniejszych w całym roku. W wazonie na stole nie widniały już
różowe tulipany, ani bukiet kwiatów. W domu nie roznosił się wesoły śmiech
mamy. Zastąpił go głęboki szloch, wypełniony bólem…
-Nie jestem pewna, czy w Walentynki życzy się wszystkiego
najlepszego- zauważam nieco kąśliwie, ale Peeta chyba nie bierze tego do siebie
zbyt poważnie. Uśmiecha się, przeczesując dłonią włosy, które natychmiast
posłusznie się układają. Decyduję się na zestawienie tacy ze śniadaniem z kolan
na pustą część łóżka obok mnie. Głód może odrobinę poczekać. Wyślizguję się
spod kołdry i zajmuję miejsce na kolanach męża. Chyba spodziewał się, że tak
postąpię, bo od razu zamyka mnie w ciepłym uścisku. Opieram swoje czoło o jego,
a nasze oddechy mieszają się ze sobą. Wdycham jego przyjemny zapach. Pachnie
szamponem po rannym prysznicu, wymieszanym z tym charakterystycznym zapachem
Peety Mellarka. Dotychczas jeszcze nie udało mi się rozszyfrować, czym pachnie
mój mąż. Ale dla mnie pachnie domem. Moim jedynym domem, do którego zawsze mam
ochotę powrócić.
Zaczynam jako pierwsza. Delikatnie, niemal niezauważalnie
przesuwam wargami po jego ustach. Znajomy dreszcz powraca na moje ciało, niczym
bumerang. Wiem, że Peecie na razie nie wystarczą tylko takie pojedyncze, lekkie
pocałunki. Nie chce po prostu naciskać, wywołać na mnie presji. Nie należy do
facetów, którzy całą przyjemność zostawiają dla siebie. Zawsze bierze moje
szczęście ponad swoje i liczy się z moim zdaniem. Dlatego dostanie to, na co
tak wyczekuje. Niespodziewanie wpijam się mocniej w jego wargi. Na początku
zawsze wydaje być się niepewny, ale gdy moja lewa dłoń wędruje po jego
umięśnionych ramionach i przeczesuje jego blond włosy. Teraz staje się
pewniejszy i rękoma błądzi po moich plecach, jakby chciał nauczyć się ich na
pamięć. Przymykam oczy, gdy przygryza moją dolną wargę, a z mojego gardła, jak
zwykle wydobywa się przeciągły jęk. Muszę zacząć na tym panować, bo Peeta
zawsze w takich chwilach wydaje mi się zakłopotany, albo jeszcze bardziej
podniecony. Ewentualnie jedno i drugie.
Jeszcze nigdy żadne Walentynki w moim życiu nie rozpoczynały się
tak szczęśliwie. Każdy dotyk Peety napawa mnie nowym szczęściem. Gdy nasze
pojedyncze części ubrań leżą bezczynnie w różnych częściach pokoju, a blondyn
zaczyna znów dobierać się do mojej szyi, uświadamiam sobie, że jednak potrafię
żyć bez strachu. Bez obawy o życie własne i najbliższych. Jak dobrze znów czuć
własny uśmiech na twarzy. Przerażający lęk, który gnieździł się w moim sercu
przez ostatnie kilka tygodni ulotnił się i nie pozostało po nim najmniejszego
śladu. Przysięgam sobie, że Gale już nigdy więcej nie wkradnie się do mojego
życia, ani świadomości, zastraszając najróżniejszymi metodami. Nie mogę żyć w
ciągłym strachu. To tak, jakbym już umarła. A ja nie mogę umrzeć. Mam Peetę,
który tak łatwo się nie podda. Gdy przyjdzie taka potrzeba, ochroni mnie przed
przeznaczeniem, które nie tak dawno zacieśniało wokół mnie swoje pazury. Muszę
być silna i zrobię to dla Willow. Kocham ją i nie pozwolę, żeby ktokolwiek
zrobił jej krzywdę.
Nagle prawie spycham Peetę z siebie na podłogę, kiedy uświadamiam
sobie coś ważnego, o czym na śmierć zapomniałam. Mąż tylko wlepia we mnie wzrok
pełen dekoncentracji i marszczy brwi.
Walentynki.
Czternasty
lutego.
Badanie
kontrolne.
-Peeta, dziś badanie!- niemal krzyczę, gdy sobie o tym
przypominam. On zaś najpierw nie wie, o co mi chodzi, ale po chwili wytrzeszcza
na mnie oczy i szybko zbiera nasze ubrania porozrzucane po całym pokoju i
zaczyna z powrotem się ubierać. Na badanie na szczęście nie musimy jechać aż do
Kapitolu. Niedawno w okolicach Ćwieku wybudowano nowy szpital. Co prawda
zafundowali go wszyscy Zwycięzcy, ale bez tego przecież w Dwunastce w ogóle nie
byłoby lekarza. Mama znów powróciła do leczenia w Czwórce, więc praktycznie nie
było wyjścia.
Zjadam w mgnieniu oka caluteńki omlet, parę śliwek i popijam
sokiem. Gdy wchodzę do łazienki, by umyć się i ubrać, Peeta idzie nakarmić
Jaskra. Ten stary kocur jest nieśmiertelny. Mam wrażenie, że przeżyłby nawet
koniec świata. Nie chciał przeprowadzić się razem z nami do nowego domu, więc
został w starym. Nie dziwię mu się. Tam opiekowała się nim Prim, jego ukochana
właścicielka. Natomiast nas raczy odwiedzić tylko w czasie śniadania, obiadu i
kolacji. Zdarza się, że czasem sam sobie coś upoluje, ale raczej zrobił się za
leniwy na takie zabawy.
Nie biorę prysznica, bo zostało niewiele czasu. Na godzinę
jedenastą mieliśmy być umówieni z doktorem Stewartem, który miał przyjechać
specjalnie wprost z Kapitolu. Nie okazuję już takiej niechęci do szpitali.
Ostatnia wizyta naprawdę na długo zapadła mi w pamięci. Słuchanie, jak bije
drobne serduszko Willow wprawiło mnie w otępienie i pierwszy raz poczułam się,
jak matka. Nie mogę doczekać się dzisiejszej wizyty, podczas której znów będę
mogła wsłuchać się w ten stabilny rytm.
Ubieram dość dużą, czarną bluzkę, którą niedawno dostałam od
Annie. O dziwo leży na mnie, jak ulał. Przyzwyczaiłam się do swojej figury i
kiedy oglądam się w lustrze nie robi na mnie dużego wrażenia. Jedynie lekko
zaczynają boleć mnie plecy, ale to nic w porównaniu do nudności, które
towarzyszyły mi na samym początku. To była dopiero udręka.
Splatam włosy w warkocz i delikatnie przejeżdżam mascarą po
rzęsach. W normalnych okolicznościach bym tego nie robiła, ale lubię ładnie
wyglądać tylko i wyłącznie dla Peety.
Badanie nie było długie, więc nie mogłam za długo rozkoszować się biciem
serduszka Willow. Doktorowi Stewartowi nie udało się dotrzeć w porę do
Dwunastki, więc przyjęła nas doktor Whitewood. Kobieta wyglądała mi na około
trzydzieści parę lat. Jak wszyscy lekarze, starała się być miła, ale wiem, że
widziała w nas nie tylko zwykłych mieszkańców Dwunastego Dystryktu. Czułam się
niekomfortowo pod naciskiem jej wzroku. Obserwowała każdy mój ruch, jakbym była
tykającą bombą zegarową, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Nie chciałam
zbytnio przejmować się jej obecnością, więc skupiłam się na Willow i Peecie,
który tak jak przy naszym ostatnim badaniu tryskał szczęściem. Kiedy doktor
Whitewood potwierdziła nasze przypuszczenia, co do płci dziecka moje całe ciało
wypełniła pozytywna energia. Problemy z Gale’m odstawiłam na bok. Teraz liczyła
się tylko Willow. Moja mała córeczka, która przyjdzie na świat 27 sierpnia.
Doktor Whitewood następną wizytę wyznaczyła na 1 marca, a ja w duchu
dziękuję, że już opuszczamy jej gabinet. Oczywiście kolejne zdjęcie Willow
trzymam w dłoni i tak łatwo nie zamierzam się od niego uwolnić. Jest moją
nadzieją i pocieszeniem na lepsze jutro.
Przytulam się do Peety, a on otacza mnie ramionami. Nie musi nic
mówić, bo wiem, jakie szczęście wypełnia całe jego ciało. Oboje niezmiernie
cieszymy się z naszej córki. Na korytarzu, przed gabinetem siedzi jeszcze parę
osób, które tępo wlepiają w nas swoje spojrzenia, ale nie przejmujemy się nimi
zbytnio. W tej chwili istnieje tylko nasza trójka, z czego dwójkę kocham
najbardziej na świecie.
-Dasz się namówić jeszcze na krótki spacer?- Peeta odsuwa się ode
mnie na centymetr, a z mojej twarzy nawet na sekundę nie znika uśmiech-
Pamiętasz, jak wróciliśmy z Kapitolu i chciałem coś ci pokazać?
-Tak, ale deszcz nam wszystko popsuł, a później Gale i kompletnie
zapomniałam o tej twojej niespodziance.
-To chciałabyś się jeszcze raz ze mną tam przejść?- jego oddech
przyjemnie owiewa moją twarz i nie sposób mu odmówić. Posłusznie kiwam głową, a
po chwili zmierzamy ku niespodziance Peety.
Śnieg już całkiem stopniał, tylko zostały po nim drobne górki przy
niektórych budynkach. Pogoda jeszcze nas nie rozpieszcza, ale robi się coraz
cieplej. Peeta obejmuje mnie w talii, a ja wdycham jego zapach. Wszystko dziś
wydaje się takie normalne. Jakbyśmy naprawdę byli tylko zwykłymi ludźmi, którzy
nie przyczynili się do tak wielu śmierci. Usiłuję jednak teraz o tym nie
myśleć. Dzisiejszy dzień należy do mnie i do Peety. Do nas. I nie zamierzam go
zepsuć moimi zbędnymi sugestiami, co od naszego życia.
Orientuję się, że zmierzamy ku budynkowi, który wydaje mi się
dziwnie znajomy. Marszczę brwi, żeby przypomnieć sobie, gdzie ostatni raz go
widziałam. Spoglądam na Peetę, próbując jakoś rozszyfrować jego wyraz twarzy,
ale nic nie mogę z niego wyczytać. Dopiero, gdy podchodzimy bliżej widzę szyld,
a napis, który na nim widnieje niemal zwala mnie z nóg.
czyżby Peeta odbudował piekarnię?
OdpowiedzUsuńCud, miód ;* Notka oczami Peety byłaby ciekawa
OdpowiedzUsuńDoceniam to jak się starasz :) Życze dużo, dużo weny ;)
Jak zawsze super!A notatka oczami Peety była by mile widziana:)
OdpowiedzUsuńA ja chyba wiemmmmm co tam jesttt 😂😂😂☺😊😀😁😃😄
OdpowiedzUsuń