Witam :D Mam wreszcie kolejny rozdział i znów mam też nadzieję, że mnie nie zabijecie za takie przerwy między notkami. Myślę, że teraz będą dodawane już regularnie. Wpadłam też na pomysł, żeby może powiadamiać was o nowych rozdziałach przez mojego aska. Jeśli chcielibyście, wystarczy napisać w komentarzu, albo u mnie w pytaniu :3 Mój ask- ask.fm/Maddy33272
Dziękuję za wszystkie komentarze, które są bezgraniczną motywacją do pisania. DZIĘKUJĘ <3
A ten rozdział dedykuję Dinie, która zawsze dopytuje się o nowe notki i tym samym sprawia, że na mojej twarzy gości uśmiech :D Dziękuję, kochana <3
No i tradycyjnie następny rozdział dodam, jeśli będzie powyżej 5 komentarzy :3
Kocham was, misie <3
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-Masz, to na uspokojenie- na ziemię przywołuje mnie bezbarwny głos
Johanny. Przenoszę na nią mój rozkojarzony wzrok, odbierając drżącymi dłońmi
kubek, który mi podaje.
-Dzięki- rzucam w jej kierunku i rozkoszuję się ciepłem, jakie
bije od szklanki. Przybliżam napój do nosa, wdychając jego zapach. Herbata z
melisy. Poznałam od razu. Nieraz mama zaparzała ją swoim pacjentom, kiedy byli
rozdrażnieni, albo zdenerwowani. Po jakimś czasie nieco się uspokajali i wtedy
mama mogła ich zbadać bez zbędnych jęków, czy przekleństw. Zwykle nie chciałam
przebywać w pokoju, w którym byli ci ludzie. Nie potrafiłam patrzeć na otwarte
rozcięcia i ciemną krew, która kapie na podłogę. Zamykałam się w pokoju, albo
wychodziłam z tatą na polowania. To było jedyne rozwiązanie, żeby uniknąć tego
odrażającego widoku. Prim, to co innego. Gdy tylko mogła z największą chęcią
pomagała mamie. Swoim bezzębnym uśmiechem zawsze dodawała otuchy pacjentom.
Widziałam, jaka mama była z niej dumna. Zachwycała się tym, że chociaż jedna z
jej córek podziela jej pasję do leczenia. Z wiekiem, Prim nabierała wprawy i
wierzę, że gdyby przeżyła rewolucję byłaby wspaniałym lekarzem. Chciałabym
zobaczyć ją w białym fartuchu i ze strzykawką w dłoni, jako piękną, młodą
kobietę, która nie boi się krwi, ani igieł w odróżnieniu ode mnie. Ale Prim
niestety nie doczekała się tej chwili…
Wypijam herbatę duszkiem, odstawiając kubek na stół. Może chociaż
po tym trochę się uspokoję. Od przeczytania tej z pozoru niewinnej karteczki,
przez cały czas moje ciało drży. Nie mogę się powstrzymać od przygryzania
wargi, żeby moje emocje choć w taki sposób ze mnie odpłynęły. Przestaję,
dopiero kiedy czuję znajomy, słodki smak krwi na podniebieniu.
Peeta niecałą godzinę temu zaprowadził mnie do domu Johanny. Byłam
tak oszołomiona, że nie potrafiłam podnieść się z podłogi o własnych siłach.
Pamiętam tylko niewyraźną mgłę przez łzy, które strumieniami spływały z mojej
czerwonej twarzy. Gdy blondyn posadził mnie na krześle, w domu Johanny, od
tamtej pory się z niego nie ruszam. Rzucił tylko przez ramię marne „zaraz
wracam” i wyszedł. Nie zdążyłam nawet dowiedzieć się, gdzie chce pójść, ile mu
to zajmie i o której wróci. Nic. I jak mam się nie denerwować, kiedy Peeta nie
wraca już od godziny? Nie wiem, co mam o tym myśleć. Staram w ogóle nie
zawracać sobie nim głowy, ale mój mózg, jak na złość próbuje mnie jeszcze
bardziej pogrążyć. Pokazuje mi w umyśle obrazy, od których mam ochotę rzucić
się na łóżko i gorzko łkać. Peeta, leżący w kałuży krwi, z nożem wbitym
pomiędzy łopatki… Wstrząsam głową, żeby czym prędzej wyrzucić ten obraz z
pamięci. Nic mu nie jest i nie będzie,
Katniss- upominam samą siebie- niedługo
wróci, cały i zdrowy.
-Nie możesz się tak zamartwiać. Dobrze o tym wiesz- Johanna siada
przy stole, naprzeciwko mnie. Wyraz twarzy ma obojętny, ale jednak w jej oczach
zauważam nutę zaniepokojenia. Dość długo ją znam i jeszcze nigdy nie widziałam tego
w jej brązowych tęczówkach.
Ostrożnie kładzie przede mną karteczkę z napisem, który tak mnie
przeraził. Głośno przełykam ślinę, niezauważalnie się odsuwając, jakby ten
liścik mógł się za chwilę na mnie rzucić. Johanna splata dłonie po ich
zewnętrznej części i kładzie na nich głowę, jak gdyby nigdy nic. Wpatruję się w
karteczkę, bez przerwy czytając w myślach jej treść.
Należysz
do mnie. G.
Wiem, że dziewczyna chce ze mną porozmawiać. Widzi, jaka jestem
rozbita, więc po prostu nie wie, jak zacząć. Ja też nie mam pojęcia, czy w
ogóle jestem w stanie wypowiedzieć choć jedno słowo.
-Co…- zaczyna Johanna niepewnym głosem. Nieco się ożywiam,
skupiając moje spojrzenie na niej- Co zamierzacie teraz z tym zrobić?
-Nie mam pojęcia- odpowiadam zgodnie z prawdą. W mojej głowie
panuje mętlik, równocześnie z pustką. Wzruszam ramionami, odwracając wzrok w
kierunku okna, żeby tylko znów powstrzymać niechciane łzy.
Nie
możesz teraz płakać, Katniss.
-Nawet nie wiem, gdzie Peeta wyszedł. Wspominał ci coś?- mój głos
jest zachrypnięty, ale pytanie zadaję z nutą nadziei, lecz Johanna po chwili ją
ugasza przeczącym ruchem głowy. Wzdycham zrezygnowana. Pozostaje nam tylko
czekać.
-Jeśli to ma cię jakoś podnieść na duchu, to przypuszczam, że poszedł
po Strażników Pokoju.
-Gdyby tak było, to już by dawno wrócił- mówię, a łzy same ciskają
mi się do oczu. Cholernie się o niego boję, w szczególności, że grozi nam
śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie potrafię tak po prostu bezczynnie siedzieć.
Chciałabym móc wyjść mu naprzeciw, ale wiem, że mój organizm jest jeszcze za
słaby. Peeta doniósł mnie do domu Johanny, bo najwyraźniej nie byłam w stanie
zrobić ani kroku samodzielnie.
-Nic mu nie będzie- dziewczyna odzywa się po raz kolejny, przesuwając
dłoń po stole i kładąc na mojej ręce- Peeta to dzielny facet. Nie zapominajmy,
że przeżył dwukrotnie igrzyska. Wróci zanim się obejrzysz.
Gdyby nie mówiła tego Johanna, mogłabym uznać jej wypowiedź za
całkiem miłą, ale przecież ona nigdy nie stara się być miła. Dla nikogo. A tym
bardziej dla takiej ciemnej masy, jak ja.
-Myślisz, że ta karteczka jest od Gale’a?- pytam, prostując się i
zaciskając usta w prostą kreskę. Dziewczyna jednym ruchem głowy odgarnia
grzywkę, która wpada jej do oczu, biorąc liścik do ręki. Jeszcze raz w
skupieniu mu się przygląda, jakby gdzieś miał ukryty jakiś przekaz.
Należysz
do mnie.
Wyobrażam sobie, jak Gale wypowiada to zdanie. Jego władczy ton
dźwięczy mi w głowie, i czuję, jak na moim ciele zaczyna pojawiać się gęsia
skórka. Wzdrygam się, głęboko oddychając, by się uspokoić.
-Raczej tak. No bo kto inny nienawidzi was tak, że mógłby was
zabić i do tego jego imię, albo nazwisko zaczyna się na literę „G”? No, właśnie.
-Dzięki za pocieszenie- wzdycham, przewracając oczami. Wzrokiem
znów wędruję w kierunku okna, w nadziei, że gdzieś wśród budynków dostrzegę
zarys sylwetki Peety. Kiedy jednak przez dłuższy czas jej nie zauważam, wpadam
w panikę. A co, jeśli naprawdę nie wróci? Te słowa nawet nie mogą przejść przez
moje gardło. Wycieram spocone dłonie o spodnie i przykładam je do twarzy.
Strach.
To uczucie przejmuje w tej chwili całe moje ciało. Jakby chciało
mnie pochwycić w swoje macki i utopić. A najgorsze jest to, że nie mogę go
powstrzymać. Zamyka mnie w klatce bezsilności, a klucz przekazuje przerażeniu,
które tak samo pragnie mnie pogrążyć.
Kiedy zauważam, że dłonie ponownie zaczynają mi się trząść,
Johanna zaparza już drugą szklankę herbaty.
Nagle zaczyna niepokoić mnie nurtujące pytanie. Po co Gale, skoro
w ogóle to on napisał ten liścik, się podpisał? Czy nie łatwiej, dla niego
byłoby napisanie samej treści, bez literki „G”
na końcu? Nikt by go nie podejrzewał i nie oskarżał. Chyba, że właśnie chodziło
mu o to. Chciał, żebym od razu wiedziała, że to od niego i, że to on zdemolował
nam dom.
Czuję, jak moja głowa zaczyna pękać na milion kawałeczków. Tyle
wydarzeń w jednym dniu, to zdecydowanie dla mnie za dużo do przezwyciężenia. I
jeszcze na dodatek Peeta wciąż nie wraca. A ja tutaj odchodzę od zmysłów, czy
aby na pewno jeszcze żyje. Może trochę przesadzam, ale ten liścik od Gale’a
przeraził mnie nie na żarty. Po nim możemy spodziewać się wszystkiego.
Mija godzina.
Mijają dwie.
Zbliża się dwudziesta trzecia, a ja wciąż tkwię w domu Johanny.
Dziewczyna chyba straciła już wszelkie nadzieje na uspokojenie mnie. Siedzi w
salonie, oglądając telewizję. I tak jestem jej wdzięczna za dotrzymywanie mi
towarzystwa. Nie wiem, co bym zrobiła, siedząc tak bezczynnie w pustym domu.
Wszystko bym oddała, żeby tylko Peeta, jakimś cudownym trafem pojawił
się w drzwiach domu Johanny. Wtuliłabym się w niego całym swoim ciałem i nie
wypuszczała z ramion przez dobre pół godziny.
Tęsknię za nim. Ostatni raz
to uczucie towarzyszyło mi, kiedy blondyn przebywał jeszcze w Kapitolu, a ja
wróciłam do Dwunastki. Wtedy Haymitch wyskoczył z pomysłem na napisanie książki
i to właśnie ona skrzyżowała nasze drogi. Moje i Peety. Gdybyśmy nie zgodzili
się jej napisać, pewnie nie byłabym jego żoną, ani przyszłą matką.
Kładę głowę na dłoniach, które oparłam na stole. Próbuję nie
myśleć o Peecie i o tym, że nie wraca od prawie trzech godzin. Przypominam
sobie jego słowa, kiedy wychodził.
Zaraz
wracam.
Czy „zaraz” trwa aż trzy godziny, albo więcej? Nie wydaje mi się.
Coś musiało go zatrzymać. Musiało się coś stać. A ja po raz kolejny jestem
bezsilna.
Przygryzam wargę tak mocno, aż czuję słodki smak krwi. W taki
sposób mogę się ukarać za to, że taka jestem.
Bezsilna.
Tak można mnie określić jednym słowem. Kiedy nie mogę dalej
powstrzymywać łez, chowam twarz w dłonie i teraz mogę płakać do woli. Nie
potrafię się dłużej męczyć, tłumiąc je wewnątrz mnie. Nie jestem silna i nawet
nie umiem takiej udawać. W gruncie rzeczy, żadne z nas w chwili załamania nie
jest silne.
-Chcesz się położyć?- pyta mnie Johanna, siadając na swoje
miejsce. Podnoszę głowę ze stołu i szybko ocieram łzy z policzków. W odpowiedzi
przecząco kręcę głową. Nawet gdybym się położyła, to i tak bym nie zasnęła. Nie
potrafiłabym z myślą, że Peety nie ma obok mnie.
-On nie wraca, Johanna- nie wiem, dlaczego szepczę, ale chyba nie
mam siły głośniej wymówić tego zdania. Kolejne łzy znajdują ujście w kącikach
moich oczu, a ja nie potrafię ich powstrzymać. Wiem, że Johanna nienawidzi łez,
ale nic nie mogę na to poradzić.
Przypominam sobie, że przecież nadal na sobie mam koszulę Peety.
Unoszę palcami jej wierzch i wdycham jego zapach. Jeszcze jest taki wyraźny,
jakby przed chwilą sam ją nosił. Dzięki niej zapominam o płaczu. Zapominam o
bólu, kiedy pomyślę, że już mogę nigdy go nie zobaczyć. Zapominam o wszystkim.
Na ziemię przywraca mnie nagły trzask drzwiami. Niepotrzebnie
gwałtownie wstaję z krzesła, gdyż w rezultacie cały pokój wiruje mi przed
oczami. Chwytam się stołu i próbuję skupić wzrok na postaci, stojącej w drzwiach.
Jako pierwsza jest jednak zawsze radość. Później nadzieja, a na
końcu złość.
-Peeta!- krzyczę, rzucając mu się na szyję. Wdycham jego prawdziwy
zapach, który mnie uspokaja. Peeta żyje. Nic mu się nie stało i to jest
najważniejsze. Obejmuje mnie silnymi ramionami i zamyka w najlepszej klatce na
świecie. Strach, który jeszcze przed chwilą przejmował całe moje ciało, nagle
ulotnił się i rozpłynął. Zaciskam dłonie na jego plecach i nieumyślnie wbijam
paznokcie w kurtkę. Tak się bałam, że już nigdy nie będę mogła być świadkiem
tej chwili. Już nigdy nie mogła poczuć tego ciepła, które bije od jego ciała.
-Już jestem- szepcze w stronę mojego ucha, a ja rozpływam się w
jego głosie. Przymykam oczy, chowając twarz w jego kurtkę, lecz jest coś, co od
razu stawia mnie na równe nogi. Nie pozwolę się tak omamić, ani jego zalotnym
tonem, ani jego przyjemnym zapachem.
-Jak mogłeś…- dyszę mu w kark, chcąc powstrzymać łzy, które i tak
nigdy mnie nie słuchają i teraz także bezczelnie ciskają się pod moje powieki-
Jak mogłeś mnie tak zostawić…
Podnoszę głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. Teraz wyraz twarzy ma
całkiem inny. Coś na znak zmieszania formuje się jego niebieskich tęczówkach. Pierwsza łza
spływa po moim policzku, zostawiając po sobie słony ślad. Za nią próbują wydostać
się kolejne. Muszę je powstrzymać, wydać im bezsprzeczny rozkaz, żeby pod
żadnym pozorem nie postąpiły tak lekkomyślnie, jak ich poprzedniczka. Kiedy
Peeta otwiera usta, wybucham gwałtownym płaczem, który przejmuje kontrolę nad
całym moim ciałem. Nie pozwalam blondynowi się wytłumaczyć, czy wyjaśnić,
dlaczego tak długo go nie było. W tej chwili nawet mało mnie to interesuje.
W przypływie złości próbuję wydostać się z jego ramion i cofam się
o krok. Zaciskam zęby, gdy kolejna fala łez ma znów zaatakować moje policzki.
Chcę na niego nawrzeszczeć, wygarnąć mu, jak bardzo się denerwowałam, ale
zamiast tego tylko pociągam nosem. Tym razem w oczach Peety dostrzegam troskę.
Tym już dobrze znanym mi spojrzeniem obdarowywał mnie mnóstwo razy. Marszczy
brwi, chcąc do mnie podejść, ale ja tak łatwo nie dam za wygraną.
-Nawet nie wyobrażasz sobie, jak się martwiłam! Myślałam, że nie
żyjesz, rozumiesz?!- krzyczę, a mój głos brzmi nawet bardziej stanowczo niż
myślałam. Peeta przystaje, najwyraźniej zdezorientowany, natomiast ja robię
najgłupszą rzecz, jaką kiedykolwiek mogłam zrobić. W przypływie złości,
pierwszą myślą jest tylko ta. Podchodzę do niego, biorę zamach i uderzam go w
twarz. Chyba się tego nie spodziewał, ale udaje niewzruszonego, co jeszcze
bardziej mnie frustruje. Momentalnie na jego policzku pojawia się czerwony ślad
na kształt mojej dłoni. Od razu żałuję mojego czynu, kiedy jego wzrok odnajduje
moje oczy. Patrzy na mnie z bólem, tak samo, gdy rozmawialiśmy o napadzie na
pociąg. Nie potrafię znieść jego spojrzenia, które przyprawia mnie o poczucie
winy, którego przecież nie powinnam odczuwać, a tym bardziej po tym, jak mnie
zostawił.
Popycham go w bok, torując sobie drogę do drzwi. Wychodzę na dwór,
pomimo iż jeszcze nie nabrałam wystarczająco dużo sił na samodzielne poruszanie
się. Nie reaguję na swoje imię, które cały czas dźwięczy mi w uszach. Chłodny
wiatr otula moje ramiona, sprawiając że od razu drżą z zimna. Wybiegłam w samej
koszuli Peety, zapominając o kurtce, ale przecież teraz nie będę się wracać.
Ruszam przed siebie, ale już po chwili odczuwam ostre łomotanie, gdzieś w
okolicach skroni. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, zupełnie jakby zmówiły się
ze łzami, które wciąż nie dają mi spokoju. Muszę przystanąć i odpocząć, bo
czuję, że za chwilę upadnę. Dochodzę do schodków na ganek przed domem Peety, w
którym mieszkał zanim wyznaliśmy sobie miłość. Zgarniam z nich resztki śniegu i
siadam na oblodzonych stopniach. Jest mi tak zimno, że krople łez chyba
zamarzają na moich policzkach. Para, wydobywająca się z moich ust przy szybkim
oddechu, ociepla moje dłonie. Przez swoją lekkomyślność jeszcze się przeziębię.
Żałuję, że w ogóle podniosłam rękę na Peetę. Nie wiem, co mną wtedy kierowało.
Pewnie głównie gniew, wymierzony w jego stronę za to, że tak po prostu mnie tam
zostawił. Uderzenie go było impulsem, którego nie mogłam powstrzymać.
Siedząc na schodkach powoli normuję oddech i się uspokajam.
Przykładam dłonie do twarzy i opieram łokcie na kolanach. Słyszę w śniegu
czyjeś kroki, gdzieś przede mną. Wiem, że to on, dlatego łzy znów cisną mi się
na policzki. Czuję, jak siada obok mnie, a po chwili narzuca na moje ramiona
ciepły koc. Ten gest powoduje, że do moich oczu napływają litry słonych łez.
Nie potrafię na niego spojrzeć, więc cały czas chowam twarz w dłoniach.
-Przeziębisz się- jego głos nie jest chłodny, jak styczniowe
powietrze. Jest inny. Ten ton nie należy do mojego Peety- Spójrz na mnie.
Nie reaguję. Po chwili czuję, jak na moich nadgarstkach
zacieśniają się jego dłonie. Znajomy dreszcz ciepła przechodzi przez moje
ciało. Odrywa ręce od mojej twarzy, tym samym nakazując, żebym na niego
spojrzała. Jednak, gdy nadal nie chcę tego zrobić, chwyta delikatnie mój
podbródek i odwraca głowę w swoim kierunku.
-Przepraszam- wypowiadamy równocześnie, a po chwili na nasze
twarze wpełzają niewielkie uśmiechy. Spuszczam wzrok na dłonie. Przygryzam
wargę, gdy uświadamiam sobie, że łzy nareszcie ustały. Zostały po nich tylko
słone ślady na policzkach.
-Byłem w Pałacu Sprawiedliwości, żeby powiadomić burmistrza o
włamaniu. Trochę zajęło mi wypełnienie formalności i jeszcze poprosiłem o
klucze do mojego domu- wskazuje głową na budynek, na którego ganku siedzimy-
Minęło kilka chwil, zanim je odszukali i wypisali zgodę, bo przecież zrzekłem
się domu, gdy uparłaś się, że przeprowadzimy się do ciebie. Denerwowałem się,
że tyle im to zajmuje, i że zostawiłem cię na tak długi czas samą z Johanną.
Później po prostu do ciebie biegłem.
Chwyta mnie za rękę, a ja splatam nasze dłonie. Rozumiem, że to
przecież nie od niego zależało, jak długo potrwa wypisanie tych cholernych formalności
i przekazanie kluczy, jednak kiedy przypomnę sobie, jak umierałam z rozpaczy,
kiedy nie było go przy mnie, złość znów przejmuje kontrolę nad moim ciałem.
Ostatkami sił powstrzymuję się przed płaczem i jednoczesnym wyrzuceniem swojego
gniewu, wprost na chłopaka.
-Do czego są ci potrzebne te klucze?- pytam, pociągając nosem.
-Skoro nasz dom jest całkowicie zdemolowany, to gdzie mielibyśmy
zamieszkać? Został nam tylko mój stary dom. Musimy wprawdzie go trochę
wyremontować i poprzenosić z twojego rzeczy, które ocalały. Zgadzasz się?
-Nie mamy innego wyjścia. Przynajmniej będziemy mieli dach nad
głową- mówię, doczepiając do twarzy sztuczny uśmiech. Nie jestem zadowolona z
pomysłu Peety. W naszym starym domu przecież zostały wszystkie wspomnienia. I
te złe i lepsze. Tam wyznaliśmy sobie miłość, gdy znów sięgnęłam po szkło. Tam
nasze uczucia przybierały na sile i z każdym dniem zakochiwaliśmy się w sobie
od nowa. To tam powiedziałam Peecie o dziecku. Mam wielki sentyment do tych
ścian i pokoi. A teraz mielibyśmy zacząć budować wszystkie wspomnienia od nowa?
Moją uwagę przykuwa wciąż czerwony policzek Peety. Delikatnie
kładę na nim dłoń, lecz chłopak nawet się nie wzdryga.
-Boli?
-Tylko wtedy, gdy go nie dotykasz- odpowiada, a na mojej twarzy
mimochodem pojawia się uśmiech.
-Przepraszam, nie chciałam… Po prostu odchodziłam od zmysłów, czy
przypadkiem nic ci się nie stało. Cholernie się bałam, że Gale… Dobrze wiesz do
czego jest zdolny- cedzę przez łzy. Kiedy pomyślę, co mógłby zrobić Peecie same
przejmują moje policzki.
-Cii- uspokaja mnie blondyn, otaczając mnie ramieniem i
przysuwając bliżej siebie- Jestem tutaj, Katniss. Proszę cię, nie płacz. Dla
mnie nie ma gorszego widoku niż ciebie, płaczącą. Nie płacz.
Znów wtulam się w jego kurtkę, wdychając tak dobrze znajomy mi
zapach. Zapach domu. Peeta jest moim domem, moją ostoją, która zawsze zapewni
mi bezgraniczne zaufanie i bezpieczeństwo.
-Obiecaj mi coś- nie wiem, dlaczego szepczę, ale ten ton wydaje mi
się odpowiedni. Czuję, jak powoli zaczynam przymarzać do schodków, więc
postanawiam się streszczać. Podnoszę głowę, znów próbując spojrzeć w jego
błękitne oczy, które są dla mnie nadzieją i domem- Zacznijmy wszystko od nowa.
Spróbujmy zacząć żyć normalnie, jak zwyczajni ludzie. Nie chcę tych ciągłych
zmartwień i zastanawiania się, czy dożyję do następnego dnia. Chcę żyć normalnie- ostatnie zdanie wypowiadam
najwolniej i najciszej. Peeta tylko wzdycha w odpowiedzi, chuchając ciepłym
powietrzem w moje dłonie.
-O ile przy zwycięzcach Głodowych Igrzysk można w ogóle mówić o
normalnym życiu- kwituje, a ja się z nim zgadzam. W naszym życiu nie ma
normalności i nigdy nie było.
Ojejku no tak im współczuję :'( Ile oni mają zmartwień przez to że są zwycięzcami. Tam gdzie Gale nie da się żyć normalnie xD
OdpowiedzUsuńYou are the BEST
OdpowiedzUsuńNotatka SUPER! Zresztą jak wszystkie inne:) Mam nadzieje,że jakoś to wszystko się ułoży.
OdpowiedzUsuńOooh, jaki cudowny rozdział :)
OdpowiedzUsuńLepiej nie mogłaś go napisać, mówię Ci.
Mam nadzieję, że ułożą sobie jakoś życie i zaczną żyć normalnie
Ah, no tak, zapomniałabym- bardzo dziękuję za dedykację, nie zasłużyłam na nią. Ty też sprawiasz, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech :D ♥
Twoja
~Dina
GENIALNE. MÓWIŁAM JUŻ, ŻE CIĘ UWIELBIAM♥♥♥♥
OdpowiedzUsuńZONIA
Cudny <3 !!!
OdpowiedzUsuń~ Sabina
Kiedy następny ? <3
OdpowiedzUsuń13 dni... ile mamy czekać? ??
OdpowiedzUsuń