Witajcie <3
Jestem pod wrażeniem, bo napisałam ten rozdział w ciągu jednego dnia i w dodatku zajęło mi to dokładnie 10 godzin... a i tak nie jestem z niego zadowolona :/
Wiem też, że się na mnie fochnęliście. Pewnie za to, że poprzednią notkę dodałam z ogromnym opóźnieniem. Jeszcze raz przepraszam, ale mam okropny zapiernicz w szkole, w dodatku rodzice grożą mi, że odetną mi internet xD Poza tym mam też swoje życie prywatne i niekiedy naprawdę trudno jest mi napisać rozdział z powodu braku weny i czasu.
No i pod ostatnią notką były 3 komentarze... 3? Serio? Nie mam do was pretensji, ale wiem, że stać was na więcej. Poza tym blog ma coraz więcej wyświetleń (nawet około 100 dziennie) ale liczba komentarzy wciąż pozostaje stała. Nie wstydźcie się, ja po prostu chciałabym poznać waszą opinię :3 Poza tym nie ukrywam, że wasze komentarze są dla mnie niezwykle cenne i motywują do kolejnych notek <3
Mam nadzieję, że tym razem się postaracie ^^
Kocham Was ;*
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Czuję zimne krople na policzkach, mieszające się z resztkami moich
łez. Nie mam nawet siły, by podnieść rękę zaledwie na parę centymetrów i
oczyścić moją twarz z kurzu, potu i innych lepkich substancji. W tym momencie
drzewo, o które jestem oparta plecami wydaje się niezwykle wygodne. Nie zwracam
uwagi na kałuży błota wokół mnie. Przez dziury w brudnych ubraniach dostaje się
zimny wiatr, który tylko pobudza moje zmarznięte ciało. Raz za razem głowa
opada mi na ramię, domagając się w taki sposób chodź chwili snu. Nie mogę spać.
Wtedy moje powieki już się nie podniosą i zapadnę w sen trwający wieczność…
Zawiodłam je. Zawiodłam mamę, a przede wszystkim Prim. Obiecałam,
że wrócę chociaż z kawałkiem jedzenia. A tymczasem już nigdy nie zobaczę je na
oczy. Wiem, że umieram. Nie da się tego nie zauważyć. Ogarnia mnie dziwne
uczucie bezsilności. Nie mogę nic uczynić, żeby moja siostra choć raz w życiu
najadła się do syta. Kiedy mój umysł przypomina mi Prim, siedzącą na stoliku w
kuchni i czekającą na mnie, moje serce pęka na milion kawałeczków. Jakby ktoś
wyrwał je z mojej piersi i roztrzaskał o szklaną podłogę. Albo marmurową. Nigdy
nie widziałam tak wykafelkowanych podłóg. Możliwe, że w Pałacu Sprawiedliwości
mają podobny wystrój. Ostrożnie stąpając bałabym się potłuc taką wykładzinę.
Mogłabym się w niej nawet przejrzeć, gdybym miała ochotę. Prim zapewne z
uciechą biegałaby wśród złotych ram obrazów i stołem rozciągającym się na całą
salę. Wykwintne potrawy, których nazw nawet nie znam codziennie byłyby nam
serwowane. Siostra zajadałaby się kurczakiem z rożna, odpowiednio doprawionym i
polanym sosem. Widzę ją wlepiającą we mnie spojrzenie wypełnione uśmiechem, gdy
po brodzie spływa jej kropelka tłuszczu od mięsa.
Potrząsam głową, by oczyścić umysł ze zbędnych marzeń. To nigdy
nie będzie miało miejsca. Nigdy nie będziemy żyć, tak jak ludzie z Kapitolu, czy
nawet spoza Złożyska. Nie powinnam wyobrażać sobie tych wszelkich potraw i
szczęśliwej Prim. Już dawno przekonałam się, że marzenia to nic dobrego. Dają
nam wyobrażenie czegoś, czego pragniemy ponad życie, a później rzeczywistość
uderza cię w twarz, przypominając, że to wszystko i tak nigdy nie będzie miało
miejsca.
Z trudnością moja klatka piersiowa unosi się i opada. Moje
nieobecne spojrzenie spod na wpół przymkniętych powiek obserwuje mijających
mnie mieszkańców Dwunastki. Nikt nawet nie omota mnie obojętnym wzrokiem, a co
tu dopiero mówić o jakiejkolwiek pomocy. Po prostu umierające dzieci na ulicach
w naszym Dystrykcie są widziane na porządku dziennym. Nikogo nie ruszają drobne
zwłoki pod budynkami, czy na ulicach.
Jeśli mam umrzeć, chcę zapamiętać Prim jako śliczną, uśmiechniętą
siostrę. Wyobrażam ją sobie, tańczącą na Łące z wiankiem kwiatów na głowie. Jej
śmiech dźwięczy mi w uszach, a ja wiem, że teraz mogę umierać…
Trzask zamykanych drzwi sprawia, że od razu się wzdrygam. Otwieram
oczy i powoli przenoszę spojrzenie w kierunku dźwięku. Brzęk dzwonka u wejścia
do piekarni, stojącej tuż obok drzewa a następnie głuche uderzenie. Przez myśl
przechodzi mi, że właściciel piekarni przyjdzie mnie przepłoszyć, ale po chwili
zauważam chłopaka w pasie przepasanego białym fartuchem. Jego przenikliwie
błękitne oczy zauważają moją drobną sylwetkę, kulącą się po drzewem. Moją uwagę
przykuwają dwa czerstwe bochenki chleba, spoczywające w jego dłoniach. Pierwszą moją myślą jest, że
wykarmiłabym nimi moją rodzinę przez co najmniej tydzień.
Wtem chłopak zostaje popchnięty w moim kierunku, ale nadal
znajduje się w bezpiecznej odległości od drzewa. Zza jego pleców wyłania się
kobieta w spiętych włosach. Wygląda na zdenerwowaną. Rzuca w kierunku chłopaka
parę wyzwisk, ale mój umysł już nie rejestruje, jakiej są treści. Jego matka na
koniec uderza otwartą dłonią policzek blondyna, a następnie znika w drzwiach
piekarni. Wzdrygam się, gdy zauważam czerwony i dobrze widoczny ślad na twarzy
chłopaka. Patrzy na mnie przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, wciąż
trzymając bochenki w rękach. Od samego patrzenia na chleb mój głód przybiera na
sile do tego stopnia, że muszę odwrócić wzrok, przymykając oczy. Jestem
przemoczona, zmarznięta, osłabiona, głodna, więc niech mnie chociaż nie kusi
tymi dwoma przypieczonymi bochenkami.
Już prawie godzę się z opcją nieuchronnej śmierci, gdy tuż przy
moich stopach rozlega się plusk. Czy ja nawet nie mogę umrzeć w spokoju?
To, co zauważam na ziemi wśród błota sprawia, że moje serce na
chwilę zabiło szybciej. Dwa duże bochenki chleba leżą u moich stóp. Wlepiam w
nie swój wzrok z niedowierzaniem, po czym odruchowo spoglądam w stronę
piekarni. Chłopak zatrzymał się na chwilę w drzwiach, dając mi do zrozumienia
wzrokiem, że mam je wziąć. Z otwartymi lekko ustami pełznę na czworaka, by
podnieść bochny, cały czas patrząc na blondyna. Podnoszę chleb, natychmiast
czując jego charakterystyczną woń i chrupkość. Nie mogę uwierzyć, że trzymam je
w dłoni. Jeszcze raz spojrzeniem omiatam piekarnię, ale jego tam już nie ma.
Nie wiem, jak w takiej sytuacji powinnam się zachować. Podziękować chłopakowi,
chyba jestem mu w jakiś sposób dłużna, ale w tej chwili moje myśli zaprząta
Prim. Jej uśmiech, który zastanę w domu. Nie zawiodę jej i tego się trzymam.
Wiem już, że jestem zobowiązana blondynowi i w głębi duszy czuję,
że nie jest to nasze ostatnie spotkanie. Zawdzięczam mu swoje życie i mojej
rodziny również. W duchu dziękuję mu za te dwa bochenki, które chowam pod
bluzkę. Lecz jego przenikliwie błękitne oczy wciąż nie mogą ulotnić się z mojej
pamięci… Bo nie zapomina się twarzy osoby, która była twoją ostatnią nadzieją...
Wspominam ten dzień, gdy stoję tępo przed budynkiem, przy którym
parę lat temu niemalże umierałam. Dreszcze przeszywają moje ciało, gdy
spoglądam w miejsce, gdzie jeszcze wtedy znajdowało się drzewo, o które się
opierałam. No, tak. Po bombardowaniu w Dwunastce nic nie ocalało, a tym
bardziej taka stara jabłoń.
Nie przychodziłam prawie w to miejsce po tym, jak Peeta ocalił mi
życie. Miałam świadomość, że jestem jego dłużniczką i już zawsze będę. Jedynie
mijałam piekarnię w drodze do szkoły. Nieumyślnie zawsze spoglądałam w okna, by
dostrzec chociaż blond czuprynę chłopaka.
Teraz budynek wygląda prawie identycznie. Jest jedynie odnowiony,
na zewnątrz pomalowany białą farbą. Ganek zapamiętałam taki sam. W tym miejscu
policzek Peety przyjął ciężki cios od matki za przypalenie chleba. Dla mnie.
Jednak gdy przeniosę wzrok nieco w górę, nad zadaszenie, kąciki
moich ust znacznie się unoszą. Ogromny szyld wiszący przed moimi oczami z
pomarańczowym napisem na zielonym tle.
„U Katniss i Peety”
-Chcesz zobaczyć wnętrze?- głos blondyna sprowadza mnie na ziemię.
Przenoszę na niego mój rozkojarzony wzrok i posłusznie kiwam głową. Widzę dumę
wymalowaną na jego twarzy. Rumieńce na policzkach tylko utwierdzają mnie w
przekonaniu, że już wie, jaką zrobił mi nieprzewidywalną niespodziankę.
Naprawdę nie spodziewałam się, że znów w tym samym miejscu stanie piekarnia i
to jeszcze z moim imieniem na szyldzie.
Wchodzimy do środka. Ściany wnętrza są koloru łagodnej pomarańczy.
Dokładnie omiatam wzrokiem każdy kąt. Przy drzwiach, pod ścianą ustawionych
jest kilka stolików z krzesłami. Pewnie dla klientów, chcących spożyć wypieków
Peety na miejscu. Nieco w głębi znajduje się blat z kasą, a za nią lady,
przypuszczam że czekające na pożywienie. Dostrzegam jeszcze zaplecze, gdzie
znajduję się pojedyncze piece do pieczenia oraz składniki do ciast.
-I jak ci się podoba?- czuję dłoń Peety na moim ramieniu. Odwracam
się i spoglądam mu w oczy. Widzę w nich dumę wymieszaną z oczekiwaniem na moją
odpowiedź. Kiedy przeszywa mnie wzrokiem, niczym strzałą, lekko się rumienię,
spuszczając wzrok.
-Tu jest pięknie- wzdycham. Nie wiem, co powiedzieć, a nigdy nie
byłam wykwintna w ocenianiu. Peeta doskonale o tym wie, więc taka odpowiedź go
satysfakcjonuje- Kiedy ją odbudowałeś?
-Gdy byliśmy w Kapitolu wynająłem robotników, którzy wybudowali
szpital. Zanim wróciliśmy piekarnia była gotowa, a ja ją tylko pomalowałem i
umeblowałem. Nic wielkiego- wyjaśnia, wzruszając ramionami- Jest nasza.
Chciałbym dokończyć interes ojca. Nie mógłbym tak po prostu go zawieźć i
zapomnieć o miejscu, gdzie spędzałem prawie cały dzień. W końcu nie na darmo
uczył mnie piec. Wiesz o co mi chodzi?
-Tak, tylko że jest mały problem.
-Jaki?- dziwi, unosząc brwi i obejmując mnie w talii, tym samym
przybliżając się do mnie.
-Jedyne, co potrafię przyrządzić to wodę. A i tak niekiedy ją
przypalę. Więc wiesz… nie ukrywajmy, że naprawdę marna ze mnie kuchareczka-
stwierdzam, a Peeta śmieje się z dezaprobatą, kręcąc głową.
-Jeśli chcesz, mogę cię nauczyć- proponuje, powracając wzrokiem na
moje usta. Pod naciskiem jego oczu niekontrolowane dreszcze przedzierają się
przez moje ciało.
-Obawiam się, że chyba nawet to nie pomoże- tym razem to ja się
śmieję, a Peeta po chwili mi wtóruje. Kolejny raz w przeciągu jednego dnia unoszę
w górę kąciki ust. Zauważam niezwykły postęp. Jak dotąd byłam zamknięta w
sobie, mój mąż zresztą także. Kolejny raz obiecuję sobie, że już nigdy nie będę
tak marnować dni. Na strachu i obawach. I tym razem tej obietnicy postaram się
nie złamać.
Przykłada swoje czoło do mojego. Nasze oddechy mieszają się ze
sobą, a ja mam wrażenie wyróżnienia mogąc wdychać powietrze, którym oddycha
Peeta. Lekko trącam nosem jego policzek, co zwykle robię, gdy dreszcze
przejmują kontrolę nad moim ciałem przy styczności z Peetą. Już chcę zbliżyć
swoje usta do jego, gdy mi przerywa:
-Zgadzasz się?- pyta z ekscytacją w oczach. Ogniki tańczące w jego
błękitnych tęczówkach zdradzają, jakie to dla niego ważne- Żebym dalej
prowadził piekarnię ojca?
Zatrzymuję wargi dosłownie parę centymetrów od jego. Nawet nie
mogłabym pokręcić głową, a co dopiero się nie zgodzić. Peeta zanim zacznie
pracę w piekarni chce się upewnić, czy aby nie mam nic przeciwko. Nie
chciałabym, żeby rezygnował z wszystkiego, co mi się nie podoba, dlatego bez wahania
potakuję głową. Nie mogłabym zrujnować jego pasji, co do pieczenia różnorodnych
przysmaków i tym samym malować uśmiech na twarzach klientów. Nieraz miałam
okazję się przekonać, jak pyszne są specjały Peety.
Godzę się nawet z myślą, że nie będzie go przez większość dnia.
Ale przecież sam wspomniał, że mogę mu pomagać, jeśli zechcę. Poza tym mam do
towarzystwa jeszcze Johannę, Annie oraz Finn’a, a z nimi nie sposób się nudzić.
Mam nadzieję, że nie będzie mi tak brakować jego ciepłych ramion i kojącego
głosu w ciągu dnia.
-Zapomniałbym o najważniejszym- przypomina sobie i momentalnie
odrywa swoje usta od moich. Spoglądam na niego spode łba, ale on mnie skrzętnie
ignoruje. Nie zwraca nawet uwagi na moje lekko zirytowane westchnięcie. Wyciąga
spod lady małe zawiniątko i wkłada je w moje dłonie. Ostrożnie je rozpakowuję,
a po chwili przed moimi oczami ukazuje się nasze zdjęcie ze ślubu, średniej wielkości
oprawione w mahoniową ramkę.
-Zawsze potrafisz mnie zaskoczyć- wzdycham, wpatrując się w
fotografię. Jesteśmy na niej uśmiechnięci, pełni radości. Chyba nikt nie
pomyślałby, że nie tak dawno braliśmy udział w Igrzyskach. Wyglądamy na
szczęśliwych i tacy naprawdę byliśmy. Przytuleni do siebie, Peeta w swoim
garniturze, ja zaś w pięknej sukni, która na wywiadzie z Ceasarem zmieniła się
w Kosogłosa. Nigdy nie zapomnę tego cudownego dnia.
-Mógłbym ją powiesić, pani Mellark?- jego figlarny uśmieszek
przykuwa moją uwagę. Posłusznie oddaję fotografię, a Peeta po chwili wiesza ją na
jednej ze ścian piekarni. Pięknie się prezentuje i podkreśla szyld piekarni- „U Katniss i Peety”. Chodź mój mąż pewnie
będzie przebywał tutaj zdecydowanie częściej.
-Jednak ocalało więcej zdjęć ze ślubu- zauważam, wciąż wlepiając
wzrok w obrazek. Wydaje mi się, że niezwykle pasuje do koloru ścian.
-To jeszcze nie koniec niespodzianek.
-W domu też mamy tą fotografię?- strzelam, podchodząc do Peety i
kładąc głowę na jego ramieniu.
-I wszystko zepsułaś…- mówi, spuszczając głowę- Tak, większe i
wisi nad naszym łóżkiem. Haymitch miał mnie wyręczyć pod naszą nieobecność.
-Jesteś kochany- szepczę, pozwalając, by jego usta znów zapanowały
nad moimi. Jak już wspominałam, będą to dla mnie pamiętne walentynki. Tyle razy
uśmiech przejmował moją twarz podczas jednego dnia, że w ciągu tego miesiąca
nawet połowy z tego nie byłam świadkiem. Peeta w dodatku nie odetnie się już
ode mnie, ani ja od niego. Musimy jakoś przetrwać nadchodzące dni, a najlepszą
podporą dla siebie jesteśmy my nawzajem. Musimy chronić się nawzajem. Zawsze.
Jak zawsze potrafisz mnie zachwycić notatkami:)Oczywiście czekam z niecierpliwością na kolejną.
OdpowiedzUsuńWspaniały rozdział
OdpowiedzUsuńBoże no, wspaniały *-*
OdpowiedzUsuńZachwyciłaś mnie tym rozdziałem totalnie. Peeta, ta pierkarnia.
Jednym słowem: super! ;3
Weny!
K.K
Ooo jeju, kocham ten Rozdział <3
OdpowiedzUsuńCiesze się że są szczęśliwi i czekam na maluszka :*
http://innahistoriaksiazki.blog.pl
Zapraszam do mnie i Przepraszam za spam ;)
Ubóstwiam Twojego bloga ^_^
OdpowiedzUsuńCudna notka
OdpowiedzUsuń