Witajcie, kochani!
Tym razem, niestety nie przybywam z nowym rozdziałem, ale już objaśniam, dlaczego. Nie z powodu braku czasu, czy z powodu szkoły, ale mam znacznie poważniejszy problem. A mianowicie, komputer mi padł. Jestem tym totalnie załamana, bo nie mam na czym pisać notek, a nawet nie wiem, czy to co napisałam uda mi się odzyskać. Poza tym naprawa komputera też może trochę zająć, ale postaram się jak najszybciej mieć już go sprawnego.
Bloga nie zawieszam. Nie potrafiłabym obejść się od nie kontynuowania tej historii, ale wkrótce wrócę po naprawie komputera. Na pewno was o tym powiadomię na moim asku, a także tutaj. Przepraszam, ale to nie ode mnie zależy ;-;
Drugą kwestią jest to, że już jutro wychodzi ostatnia część Igrzysk- Kosogłos cz. II!
Czy tylko ja prawie cały czas płaczę i uwierzyć w to nie mogę? Jutro skończy się odliczanie, niecierpliwe czekanie, ale także skończy się ta piękna historia, która zawładnęła na pewno nie tylko moim sercem.
Idziecie na premierę, czy może na maraton? Nie krępujcie się i podzielcie się tym oraz swoimi odczuciami w komentarzu. A teraz takie pytanko ode mnie: spotkam się może z kimś na maratonie Igrzysk w Cinema City w Bydgoszczy? Nie bójcie się napisać!
Więc teraz mogę Wam życzyć tylko miłego seansu, żebyście nie załamali się psychicznie i macie przeżyć.
Niech los zawsze Wam sprzyja! Stay alive! .III.
PS Myślałam nad tym, żeby napisać taką oddzielną notkę o mojej opinii o Kosogłosie cz.
II, o odczuciach, maratonie na którym jutro będę.
Co o tym myślicie?
K. G.
czwartek, 19 listopada 2015
sobota, 24 października 2015
42. "Nie chcę dalej tego ciągnąć"
Witajcie, kochani!
Tak, jeszcze żyję i przybywam z nowym rozdziałem, którym mam nadzieję Was choć troszkę zaskoczę :3 Wiem, że znów był duży odstęp pomiędzy notkami, ale wszystkie skargi kierujcie do mojego "kochanego" gimnazjum ;-; Ale jako zadośćuczynienie rozdział o wiele dłuższy od poprzednich i mam nadzieję, że to również docenicie :3
Nie ukrywam, że bardzo zależy mi na waszych komentarzach i następna notka pojawi się, o ile tutaj zobaczę powyżej 5 komentarzy. Przepraszam, ale tylko takim sposobem mogę zachęcić Was do komentowania.
Więc zapraszam do czytania i wyrażania swojej opinii w komentarzach <3
Pozdrawiam i niech los zawsze Wam sprzyja!
PS Zostało tylko 27 dni do Kosogłosa cz. II! ;-;
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ciepły wiatr łagodnie owiewa moją twarz. Na chwilę przymykam oczy, starając się zapomnieć o wszystkich problemach, które otaczają mnie przez kilka ostatnich dni. Wdycham świeże powietrze, uspokajając oddech.
Dzisiejszy powrót do domu okazał się jeszcze trudniejszy, niż przypuszczałam. Gdy tylko przekroczyłam próg drzwi, wszystkie wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Na kanapie nadal widziałam Gale’a, który próbuje zedrzeć siłą moje ubranie. Miałam wrażenie, jakby wciąż był obecny w tym domu. Na początku było najgorzej- gdy tylko wzrok skierowałam ku kanapie, momentalnie zaczęłam szlochać. Później łzy przerodziły się w krzyki, których nie byłam w stanie opanować. Zataczając się po całym salonie i unikając kojących dłoni Peety wpadłam w histerię. Nie bardzo pamiętam, co miało miejsce po tych zdarzeniach, ale ostatnie, co zdążyłam zarejestrować, to moje przeszywające wrzaski na każdy dotyk, jakim Peeta mnie obdarowywał, chcąc w jakiś sposób ukoić mój strach.
Zamknięta wśród czterech białych ścian byłam równy tydzień. Większość tego czasu spędziłam na odpoczywaniu i drzemaniu, co wcale nie było łatwe zważając, że każdej nocy budziłam się z wrzaskiem przeszywającym całą salę. Doskonale wiedziałam, co mnie czeka, gdy tylko zamknę oczy- kolejna wyprawa do domu, na kanapę, gdzie Gale już na mnie czekał, uśmiechając się zawadiacko.
Prawie codziennie odwiedzali mnie wszyscy po kolei. Markotny Haymitch, który i tak nie zamieniał ze mną zbyt wielu zdań, będąc na odwyku przez pielęgniarki, grożące wyrzuceniem z terenu szpitala. Effie, która nieporadnie próbowała mnie pocieszać, lecz doceniałam jej starania. I na koniec oczywiście Johanna, która nie krępowała się przed podbieraniem ode mnie morfaliny. Jednak ona i Peeta przesiadywali ze mną najdłużej.
Nie rozmawiałam z nim już więcej o incydencie z Gale’em. Mój mąż wie, że na razie to dla mnie drażliwy temat, co nie zmienia faktu, że nasze stosunki znacznie się ochłodziły. Johanna jednak zawsze starała się rozładować napiętą atmosferę pomiędzy nami. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze będą ciągnęły się te „ciche dni”. Peeta stara się nie okazywać tego dystansu do mnie, ale bez problemu potrafię go zauważyć. Choćby oznaką tego może być celowe odwracanie wzroku przez niego, kiedy rozmawiamy. Może „rozmawiamy” to niewłaściwe określenie przy wymianie zimnych i oschłych paru zdaniach.
Wzdrygam się na wspomnienie jego chłodnego tonu. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby odzywał się do mnie w tak nieprzyjemny sposób. W gruncie rzeczy, ja także nie popisałam się uprzejmością. Samo wypomnienie mu, że tamtej nocy przesiadywał w piekarni było kompletnie nie miejscu. Nie mógł przewidzieć, co takiego zdarzy się, kiedy akurat będzie miał nocną zmianę. Nikt nie mógł.
Nie wiem, ile już czasu stoję na balkonie z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że cała aż zesztywniałam. Prostuję się, a dłonie opieram na balustradzie, obserwując nowo wybudowany Pałac Sprawiedliwości oraz Ćwiek, który już w pełni nie służy, tak jak przed laty. Nie uważamy go za czarny rynek, handlujący zakazanymi towarami. Ludzie po prostu przyzwyczaili się do tego miejsca i powstał tutaj już całkiem legalny, normalny rynek.
Mój wzrok od Ćwieku wędruje ku Łące, a potem automatycznie spoglądam na las. Przyglądam się, jak ciepły wiatr łagodnie porusza wierzchołkami najróżniejszych drzew. Ten widok uspokaja mnie i odpręża, ale nadal nie mogę zapomnieć o najgorszym. Że to właśnie tam może przesiadywać Gale. Na tą rychłą myśl moje ciało tężeje, a plecy przeszywają nieprzyjemne dreszcze. Mam dziwne wrażenie, że nawet teraz, w tej chwili może mnie obserwować. Gwałtownie odskakuję od barierek, gdy sobie to uświadamiam. Z drugiej strony Gale nie jest na tyle głupi, żeby po tym, co mi zrobił ukrywać się gdzieś w lesie. Może brać pod uwagę fakt, że zgłosiłam sprawę do Strażników Pokoju, a oni pierwsze, co zrobiliby w tym kierunku, to oczywiście zaczęliby poszukiwania od lasu.
Nagle nieruchomieję, gdy czuję czyjeś dłonie, oplatające mnie wokół pasa. W pierwszej chwili mam zamiar krzyknąć, ogarnięta paniką, ale gdy jego palce złączają się na moim brzuchu i tym samym mogę dostrzec na nich obrączkę, już nieco się uspokajam. Peeta delikatnie i jeszcze niepewnie przytula mnie od tyłu, dając mi tym nieznacznym gestem powód do uśmiechu. Kładę swoje dłonie na jego i kciukiem głaszczę ich zewnętrzną część.
-Jesteś spięta- stwierdza szeptem, tuż przy moim uchu, co jest powodem moich lekkich dreszczy. Milczę. Jedyne, co jestem w stanie w tej chwili zrobić, to położyć głowę na jego obojczyku. Nie mam ochoty znów wracać do niekończącej się rozmowy o tamtej felernej nocy. A tym bardziej nie dzisiaj.
Peeta, widząc moją rezygnację nie odzywa się już ani słowem. I tak tkwimy w nieruchomym uścisku aż chłopak zaczyna delikatnie przesuwać palcami po moim brzuchu. Jak za pstryknięciem palcami, zapominam o jakichkolwiek problemach i troskach. Ten drobny gest sprawił, że zaczynam myśleć tylko o nas, jako o kochającej się rodzinie, która nie może żyć w ciągłym strachu i uprzedzeniu. Przez ostatnie lata już dość chodziłam przerażona na jakikolwiek drobny ruch, nawet z mojej strony. Nie mogę tego kontynuować, bo będzie mi tylko coraz ciężej, a Willow nawet mi tego nie ułatwia.
Jeszcze przez chwilę stoimy w zupełnej ciszy, obserwując Dystrykt Dwunasty pogrążony w głębokim śnie, aż moje usta niekontrolowanie wypowiadają pytanie, które mnie samą zaskakuje:
-Jak my jej o tym wszystkim opowiemy?- szepczę i dopiero po krótkim czasie dochodzi do mnie, co takiego właśnie powiedziałam. Peeta tylko lekko muska moje czoło ustami.
-Będziemy musieli się przełamać i wszystko jej wyjaśnić, jak na kochających rodziców przystało- odpowiada, a jego słowa zanikają wśród wiosennego wiatru. Po chwili jednak dodaje: -Boisz się?
-To zależy czego bardziej. Samego rozwiązania, czy tego, co będzie po nim.
-Pamiętaj, że bez względu na wszystko, będę przy tobie. Zawsze. Razem damy sobie radę nawet z najgorszymi przeciwnościami losu, jeśli tylko na nowo obdarzymy się zaufaniem.
Słowa Peety lekko mnie zaskakują, ale już domyślam się, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Marszczę brwi, obracając się w jego ramionach tak, że teraz jego oddech przyjemnie owiewa moją twarz.
-Przecież ja ci ufam… ale nie jestem pewna, czy ty ufasz mi, zważając na to, że każda nasza rozmowa schodzi na ten sam tor i założę się, że teraz też tak będzie.
Twarz Peety momentalnie przybiera smutny wyraz, aż przez moment robi mi się go żal. Przez jego błękitne tęczówki przebija się rozczarowanie, ale też determinacja i już wiem, że nadal nie zamierza tak łatwo mi odpuścić.
-W takim razie powiedz mi, co tak naprawdę wydarzyło się tamtego wieczoru, a już nigdy o tym nie wspomnę- wiedziałam, że prędzej czy później o to zapyta. Teatralnie przewracam oczami, okazując moje niezadowolenie, a chłopak przysuwa mnie bliżej siebie- Jeśli nie masz przede mną żadnych tajemnic, możemy znów sobie zaufać i zacząć wszystko od nowa.
-Ale ja ci ufam, a skoro ty nie potrafisz zaufać mnie, to ty masz z tym problem. Poza tym, niby co mielibyśmy zacząć od nowa? Gale wciąż jest na wolności, a tak długo, jak on bez żadnych przeszkód będzie poruszał się po Dwunastce, żadne z nas nie zazna spokoju. Już po zrujnowaniu naszego starego domu chciałam zacząć wszystko od nowa, bez zbędnych zmartwień i obaw o własne życie, ale właśnie wtedy zaczęło się najgorsze. Sam przecież to odczuwałeś. Strach opanował nasze życie do tego stopnia, że nie potrafiliśmy cieszyć się nawet z najmniejszych rzeczy. Peeta, ja nie chcę dalej tak tego ciągnąć. Nie chcę, żeby Willow to odczuła. Że nasze życie to jedna, wielka tykająca bomba, która w każdym momencie może wybuchnąć…
Z trudnością hamuję się przed kolejnym w tym dniu wylewem łez i przełykam wielką gulę w gardle. Spoglądam w jego oczy, błyszczące jak zawsze, ale mam wrażenie, że właśnie w tym momencie, z sekundy na sekundę tracą swój blask. Zamiast niego, widzę w nich tylko swoje własne odbicie i żadnego ludzkiego uczucia. Jestem przekonana, że dzieje się coś złego, kiedy Peeta kładzie swoją dłoń na moim policzku.
-Dlatego, żeby to wszystko zakończyć potrzebujemy swojego wsparcia i zaufania. Katniss, dlaczego po prostu nie możesz mi powiedzieć o tamtym wieczorze? Masz przede mną coś do ukrycia, prawda?
-A dlaczego tak bardzo ci na tym zależy, żeby wiedzieć?
-Bo najzwyczajniej cię kocham, a teraz nie tylko martwię się o ciebie, ale i o was dwie. Nie chciałbym znów stracić jedynych, najważniejszych osób w moim życiu. Katniss, proszę…- jego głos jest ciepły i przepełniony troską, więc nie sposób jest mu się oprzeć, ale muszę zachować trzeźwy umysł, żeby nie dać się omamić. Peeta spogląda na mnie pokrzywdzonym wzrokiem, a ja nie potrafię już dalej tego wszystkiego ukrywać, szczególnie pod naciskiem jego oczu. Już moje usta moją mu wszystko wyśpiewać, kiedy postępuje szybko i niespodziewanie. Natychmiast zbliżam swoje wargi do jego z takim impetem, że chłopak na chwilę traci równowagę. Zaczynam gwałtownie i namiętnie całować jego usta, a Peeta mi w tym wtóruje. Nie spodziewałam się tego po nim. Zawsze zaczynał delikatnie i nieśmiało- dopiero potem przechodził do coraz śmielszych pocałunków.
Zajadle smakuję jego ust po tak koszmarnie długim czasie, a on tradycyjnie przejeżdża palcami po linii mojego kręgosłupa. Wplatam palce w jego blond włosy i zamykam oczy, rozkoszując się tą rzadką chwilą beztroski, jaka została nam dana. Mam wrażenie, jakby wszystko inne przestało istnieć. Jakbym nigdy nie brała udziału w Igrzyskach, nigdy nikogo nie zabiła, nigdy nie spotkała Gale’ a i nie straciła siostry. Jakbym wiodła całkiem spokojne życie i żaden strach nie zamieszkał w moim sercu. Kiedy jednak Peeta odrywa swoje usta od moich, cały czar prysł. Znów powróciło do mnie wszystkie wspomnienia. Jesteśmy tylko parą żyjących zwycięzców, stojących na balkonie swojego domu w Dwunastym Dystrykcie i nigdy nie uwolnimy się spod szponów obezwładniającego strachu.
-Błagam, nie przestawaj… Chcę o tym wszystkim zapomnieć, a tylko ty potrafisz to uczynić- szepczę, mając łzy na czubku nosa, ale Peeta tylko chwyta w palce mój podbródek, by móc spojrzeć w moje szare oczy.
-Bądź prawdomówna, proszę…
Szybko w myślach analizuję wszystkie zdarzenia, jakie mogą wpaść do głowy Peety po tym, jak powiem mu o wiadomości Sierry i o tym, że w ogóle miałam czelność ruszyć się z domu w środku nocy. Chłopak jest aż nadto opiekuńczy, więc mogą mu przyjść wszystkie pomysły do głowy, byle tylko zapewnić mi bezpieczeństwo. Zażąda, żebym pod jego nieobecność w ogóle nie wychodziła z domu, zamknie mnie w pokoju, albo w najlepszym wypadku nakaże Haymitchowi lub Johannie pilnowanie mnie. Prawdomówność kategorycznie odpada.
-Dobra, wygrałeś…- mówię niezadowolona- Sprzątałam, to wszystko. Potem zadzwonił dzwonek do drzwi, myślałam, że to ty wróciłeś z pracy i zapomniałeś kluczy od domu, więc bez zastanowienia otworzyłam. Sam wiesz, kto za nimi stał…
Peeta powoli analizuje moje słowa, ale nie jest nimi przekonany. Marszczy brwi i powoli kiwa głową, a ja już wiem, że mi nie wierzy. Koniec. Straci do mnie zaufanie i zamknie mnie na cztery spusty.
-A to ciekawe, Johanna mówiła mi coś zupełnie innego- mówi zaczepnie, a ja staję jak wryta.
Johanna! A to papla… Wiedziałam, że nie powinnam była jej jeszcze ufać! Mojego krótkiego wypadu do lasu nie potrafiła zachować w tajemnicy, a co dopiero wiadomość, którą otrzymałam od Sierry.
Peeta nagle odsuwa się ode mnie na krótką odległość. Widzę w jego oczach gniew i przebijającą się frustrację, a ja już wiem, że nie mam co liczyć na więcej pocałunków.
-Dlaczego musisz mnie tak okłamywać?! Katniss, jesteśmy małżeństwem! Związek przede wszystkim opiera się na zaufaniu, a nam go brakuje! Johanna wszystko mi powiedziała. Że byłaś w środku nocy w lesie i urządziłaś sobie krótkie polowanie. Wyjaśnij mi, co ty sobie wtedy myślałaś?! Po pierwsze- jesteś w ciąży. Kiedy to w końcu do ciebie dotrze?! Teraz nie tylko chodzi o ciebie, ale także o naszą córkę, na której i tak wszystko się odbija. Naprawdę chcesz zabić kolejne istnienie?!- tutaj na chwilę przerywa, zaciskając powieki i odwracając się ode mnie. Szybko i kurczowo chwyta się balustrady, a ja milczę. Stoję tylko, jak słup soli, bo co w takiej sytuacji powinnam zrobić? Po chwili w końcu pokonuję odrętwienie i pewnym krokiem podchodzę do Peety, który zdaje się z sekundy na sekundę coraz ciężej i łapczywiej oddychać. Słyszę swoje własne bicie serca, kiedy ostrożnie kładę dłoń na jego ramieniu. Chłopak momentalnie odwraca się w moim kierunku, przy okazji odrzucając moją rękę.
-To właśnie przez tą wyprawę do lasu, Gale zdołał cię dopaść! Domyślił się, że nie pozwoliłbym wyjść ci z domu w nocy, a skoro jednak wyszłaś, to muszę być gdzieś indziej. Sama zastawiłaś na siebie sidła! Sama jesteś za to wszystko winna!- Peeta jeszcze nigdy aż tak nie podnosił na mnie głosu. Zmierza w moim kierunku, niczym taran, a ja tylko się cofam, uważając, żeby nie potknąć się o brzeg dywanu, gdy wchodzimy do pokoju. Wściekłość wymalowana na jego twarzy nie zwiastuje nic dobrego, a ja obawiam się najgorszego. Że błyszczące wspomnienia w każdej chwili mogą powrócić.
-Nie rozumiesz, że zachowałaś się jak małe, rozkapryszone dziecko, które nie myśli, jakie mogą mieć konsekwencje jego postępowanie?! I ty się wtedy dziwisz, że nie mam do ciebie zaufania?! Nie mam i nie będę miał, jeśli w tej chwili się nie opamiętasz! Naprawdę chcesz pogrzebać nasz związek?! Chcesz tego?! Bo w tym momencie wisimy nad krawędzią. Kolejny raz mnie okłamałaś, ja nie mogę tego tak po prostu puścić mimo uszu, Katniss!
Z każdym krokiem, jaki wykonuje w moją stronę dostrzegam, jak jego tęczówki diametralnie ulegają zmianie. Najpierw błękitny blask zastępuje zielonkawa poświata, która nadaje twarzy chłopaka jeszcze większej wściekłości. Po chwili jednak tęczówek już w ogóle nie potrafię dostrzec. Zostały zastąpione przez czarne, jak węgiel źrenice, a to oznacza tylko jedno.
Część mnie krzyczy, żebym uciekała, być może jeszcze zdołałabym dobiec do drzwi Haymitcha, ale decyzję podejmuję stanowczo za późno. Nadal cofam się na oślep, aż w końcu moje nogi dotykają miękkiego prześcieradła łóżka. Peeta naciera na mnie, cały aż kipiąc z frustracji. Czekam na uderzenie, które zwali mnie z nóg. Być może już się nie podniosę. Być może stracę córkę. Być może stracę męża.
Jednak zamiast uderzenia następuje popchnięcie, dzięki któremu upadam na łóżko. W następnej sekundzie nastaje ciemność, a mi zaczyna brakować tchu. Chwilę zajmuje mi orientacja w sytuacji. Jedyne, co słyszę to pogardliwy głos Peety i niezbyt miłe słowa skierowane w moim kierunku.
Duszę się. Nie mogę oddychać. Poduszka, przyciskana z całej siły do mojej twarzy odcina mi dopływ powietrza. Nie daję za wygraną, bo tak, jak powiedział Peeta, teraz nie chodzi tylko o mnie. Próbuję się jakimś cudem oswobodzić, ale moje wysiłki na nic się nie zdają. Chłopak jest za silny, a tym bardziej dla mnie. Bardzo szybko zaczynam panikować, a do moich oczu napływają łzy strachu. Kiedy zaczynam już tracić siły i oswajać się z opcją nieuchronnej śmierci, zaciskam paznokcie na nadgarstkach Peety, pomagając mu w ten sposób wrócić do rzeczywistości, bo dzięki cierpieniu może się skupić na tym, co jest tu i teraz. Wbijam paznokcie tak mocno, że czuję, jak jego krew spływa po moich palcach. Nie chcę sprawiać mu bólu, ale teraz to jest jedynym wyjściem, żebym mogła przeżyć.
Ściskam jego nadgarstki tak mocno, że aż boli, ale nie przestaję, aż w końcu zupełnie tracę siły. Mam wrażenie, jakby moje płuca płonęły żywym ogniem. To koniec- myślę i odrywam paznokcie od jego nadgarstków i wtedy właśnie nie czuję już nacisku na twarz. Ostatkami sił zdejmuję poduszkę i łapczywie wdycham świeże powietrze, tak długo aż zaczynam się krztusić własnymi łzami. Parę minut zajmuje mi uspokojenie oddechu oraz mojego rozdygotanego ciała. Po chwili odwracam wzrok ku Peecie, który kuli się pod jedną ze ścian pokoju, wbijając paznokcie w nadgarstki. Jego twarz jest roztrzęsiona i cała czerwona, ale powoli dochodzi do siebie. Widzę to w jego oczach, które stopniowo nabierają znów błękitnej barwy.
Wykończona opadam na łóżko nie zwracając uwagi na dyszącego Peetę w kącie pokoju. W tym momencie pamiętam tylko o tym, żeby oddychać.
Po paru minutach czuję jego palce na moim policzku. Momentalnie ogarnięta paniką, że znów chce mnie udusić, podnoszę się do pozycji siedzącej, unikając jego dłoni.
-Spokojnie, Katniss. Nic ci już nie zrobię…- uspokaja mnie, a ja mu wierzę, bo nie widzę nic niepokojącego w jego oczach- Nic ci nie jest?
W odpowiedzi tylko przecząco kręcę głową, bo nie stać mnie na więcej. Peeta dokładnie lustruje wzrokiem każdą część mojego ciała.
-Na pewno? Możemy pojechać do szpitala, żeby się upewnić.
Jego opiekuńczy ton od razu mnie denerwuje, ale nic nie mówię, tylko znów przecząco kręcę głową. Jestem zbyt zmęczona, żeby jeszcze się z nim wykłócać. Peeta chwyta mnie za dłoń i delikatnie ściska moje palce.
-Chciałem cię przeprosić za to, że któryś już raz próbowałem cię zabić, ale ja naprawdę nie mogę tego kontrolować. Przepraszam, Katniss. To ja stanowię dla ciebie jeszcze większe zagrożenie niż Gale- mówi i widzę, jak te słowa muszą sprawiać mu trudność. Spuszcza wzrok, bo nie jest w stanie już dłużej patrzeć w moje przestraszone oczy.
-Co? Peeta, co ty wygadujesz?- mój głos jest ochrypły i jeszcze nie w pełni sił. Nie rozumiem, co przez to chłopak pragnie powiedzieć i nie chcę nawet myśleć, do czego zmierza.
-Zabiłem kogoś, rozumiesz?- szepcze, zaciskając palce na kołdrze- Zabiłem chłopaka, który był mną…
-Nie, Peeta…- zaprzeczam, gorączkowo kręcąc głową. Czuję, jak słone łzy zaczynają zbierać się pod moimi powiekami- Dawny ty jesteś nadal w środku.
Blondyn spogląda głęboko w moje oczy, kiedy pierwsza łza zaczyna spływać po moim policzku, aż w końcu skapuje na jego dłoń. Mam wrażenie, jakby ta chwila trwała całą wieczność.
-Katniss, próbowałem cię zabić. Powinienem stąd odejść.
Tego jednego, prostego zdania obawiałam się od zawsze. I właśnie teraz, kiedy mój mąż wstaje, by tak po prostu wyjść z pokoju i zniknąć z mojego życia, pękam na małe, drobne kawałeczki. Łzy obficie spływają po moich policzkach, a ja nie potrafię opanować oddechu, który z każdą następną sekundą mi się urywa.
-Dlaczego chcesz mnie tak po prostu zostawić po tym wszystkim, co przeszliśmy?- szlocham, obejmując się ramionami, żeby chociaż trochę uspokoić oddech. Peeta zatrzymuje się i odwraca w moim kierunku, a kiedy zauważa, w jakim jestem stanie widzę, że powstrzymuje się od zmiany decyzji i wtulenia się w moje ciało.
-Nie chcę cię zostawiać. Za bardzo się do ciebie przywiązałem. Za bardzo cię kocham. Za bardzo mi na tobie zależy, żebym cię zostawił, ale czasami jedynym sposobem chronienia osoby, którą się kocha, jest trzymanie się od niej z daleka- Peeta odwraca się do drzwi, kiedy i do jego oczu napływają łzy, których nie sposób jest pohamować. Jego słowa kłują moje serce raz za razem jeszcze długo po ich wypowiedzeniu. Czuję w piersi obezwładniający ból od nadmiernego płaczu, ale pomimo tego ostatni raz ponawiam próbę zatrzymania go.
-Peeta, zaczekaj- chłopak ostatni raz zatrzymuje się w drzwiach i spogląda na mnie smutnymi, błękitnymi oczami, w których nie mogę dostrzec niczego innego, jak ból- Nadal cię kocham…
Tak, jeszcze żyję i przybywam z nowym rozdziałem, którym mam nadzieję Was choć troszkę zaskoczę :3 Wiem, że znów był duży odstęp pomiędzy notkami, ale wszystkie skargi kierujcie do mojego "kochanego" gimnazjum ;-; Ale jako zadośćuczynienie rozdział o wiele dłuższy od poprzednich i mam nadzieję, że to również docenicie :3
Nie ukrywam, że bardzo zależy mi na waszych komentarzach i następna notka pojawi się, o ile tutaj zobaczę powyżej 5 komentarzy. Przepraszam, ale tylko takim sposobem mogę zachęcić Was do komentowania.
Więc zapraszam do czytania i wyrażania swojej opinii w komentarzach <3
Pozdrawiam i niech los zawsze Wam sprzyja!
PS Zostało tylko 27 dni do Kosogłosa cz. II! ;-;
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ciepły wiatr łagodnie owiewa moją twarz. Na chwilę przymykam oczy, starając się zapomnieć o wszystkich problemach, które otaczają mnie przez kilka ostatnich dni. Wdycham świeże powietrze, uspokajając oddech.
Dzisiejszy powrót do domu okazał się jeszcze trudniejszy, niż przypuszczałam. Gdy tylko przekroczyłam próg drzwi, wszystkie wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Na kanapie nadal widziałam Gale’a, który próbuje zedrzeć siłą moje ubranie. Miałam wrażenie, jakby wciąż był obecny w tym domu. Na początku było najgorzej- gdy tylko wzrok skierowałam ku kanapie, momentalnie zaczęłam szlochać. Później łzy przerodziły się w krzyki, których nie byłam w stanie opanować. Zataczając się po całym salonie i unikając kojących dłoni Peety wpadłam w histerię. Nie bardzo pamiętam, co miało miejsce po tych zdarzeniach, ale ostatnie, co zdążyłam zarejestrować, to moje przeszywające wrzaski na każdy dotyk, jakim Peeta mnie obdarowywał, chcąc w jakiś sposób ukoić mój strach.
Zamknięta wśród czterech białych ścian byłam równy tydzień. Większość tego czasu spędziłam na odpoczywaniu i drzemaniu, co wcale nie było łatwe zważając, że każdej nocy budziłam się z wrzaskiem przeszywającym całą salę. Doskonale wiedziałam, co mnie czeka, gdy tylko zamknę oczy- kolejna wyprawa do domu, na kanapę, gdzie Gale już na mnie czekał, uśmiechając się zawadiacko.
Prawie codziennie odwiedzali mnie wszyscy po kolei. Markotny Haymitch, który i tak nie zamieniał ze mną zbyt wielu zdań, będąc na odwyku przez pielęgniarki, grożące wyrzuceniem z terenu szpitala. Effie, która nieporadnie próbowała mnie pocieszać, lecz doceniałam jej starania. I na koniec oczywiście Johanna, która nie krępowała się przed podbieraniem ode mnie morfaliny. Jednak ona i Peeta przesiadywali ze mną najdłużej.
Nie rozmawiałam z nim już więcej o incydencie z Gale’em. Mój mąż wie, że na razie to dla mnie drażliwy temat, co nie zmienia faktu, że nasze stosunki znacznie się ochłodziły. Johanna jednak zawsze starała się rozładować napiętą atmosferę pomiędzy nami. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze będą ciągnęły się te „ciche dni”. Peeta stara się nie okazywać tego dystansu do mnie, ale bez problemu potrafię go zauważyć. Choćby oznaką tego może być celowe odwracanie wzroku przez niego, kiedy rozmawiamy. Może „rozmawiamy” to niewłaściwe określenie przy wymianie zimnych i oschłych paru zdaniach.
Wzdrygam się na wspomnienie jego chłodnego tonu. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby odzywał się do mnie w tak nieprzyjemny sposób. W gruncie rzeczy, ja także nie popisałam się uprzejmością. Samo wypomnienie mu, że tamtej nocy przesiadywał w piekarni było kompletnie nie miejscu. Nie mógł przewidzieć, co takiego zdarzy się, kiedy akurat będzie miał nocną zmianę. Nikt nie mógł.
Nie wiem, ile już czasu stoję na balkonie z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że cała aż zesztywniałam. Prostuję się, a dłonie opieram na balustradzie, obserwując nowo wybudowany Pałac Sprawiedliwości oraz Ćwiek, który już w pełni nie służy, tak jak przed laty. Nie uważamy go za czarny rynek, handlujący zakazanymi towarami. Ludzie po prostu przyzwyczaili się do tego miejsca i powstał tutaj już całkiem legalny, normalny rynek.
Mój wzrok od Ćwieku wędruje ku Łące, a potem automatycznie spoglądam na las. Przyglądam się, jak ciepły wiatr łagodnie porusza wierzchołkami najróżniejszych drzew. Ten widok uspokaja mnie i odpręża, ale nadal nie mogę zapomnieć o najgorszym. Że to właśnie tam może przesiadywać Gale. Na tą rychłą myśl moje ciało tężeje, a plecy przeszywają nieprzyjemne dreszcze. Mam dziwne wrażenie, że nawet teraz, w tej chwili może mnie obserwować. Gwałtownie odskakuję od barierek, gdy sobie to uświadamiam. Z drugiej strony Gale nie jest na tyle głupi, żeby po tym, co mi zrobił ukrywać się gdzieś w lesie. Może brać pod uwagę fakt, że zgłosiłam sprawę do Strażników Pokoju, a oni pierwsze, co zrobiliby w tym kierunku, to oczywiście zaczęliby poszukiwania od lasu.
Nagle nieruchomieję, gdy czuję czyjeś dłonie, oplatające mnie wokół pasa. W pierwszej chwili mam zamiar krzyknąć, ogarnięta paniką, ale gdy jego palce złączają się na moim brzuchu i tym samym mogę dostrzec na nich obrączkę, już nieco się uspokajam. Peeta delikatnie i jeszcze niepewnie przytula mnie od tyłu, dając mi tym nieznacznym gestem powód do uśmiechu. Kładę swoje dłonie na jego i kciukiem głaszczę ich zewnętrzną część.
-Jesteś spięta- stwierdza szeptem, tuż przy moim uchu, co jest powodem moich lekkich dreszczy. Milczę. Jedyne, co jestem w stanie w tej chwili zrobić, to położyć głowę na jego obojczyku. Nie mam ochoty znów wracać do niekończącej się rozmowy o tamtej felernej nocy. A tym bardziej nie dzisiaj.
Peeta, widząc moją rezygnację nie odzywa się już ani słowem. I tak tkwimy w nieruchomym uścisku aż chłopak zaczyna delikatnie przesuwać palcami po moim brzuchu. Jak za pstryknięciem palcami, zapominam o jakichkolwiek problemach i troskach. Ten drobny gest sprawił, że zaczynam myśleć tylko o nas, jako o kochającej się rodzinie, która nie może żyć w ciągłym strachu i uprzedzeniu. Przez ostatnie lata już dość chodziłam przerażona na jakikolwiek drobny ruch, nawet z mojej strony. Nie mogę tego kontynuować, bo będzie mi tylko coraz ciężej, a Willow nawet mi tego nie ułatwia.
Jeszcze przez chwilę stoimy w zupełnej ciszy, obserwując Dystrykt Dwunasty pogrążony w głębokim śnie, aż moje usta niekontrolowanie wypowiadają pytanie, które mnie samą zaskakuje:
-Jak my jej o tym wszystkim opowiemy?- szepczę i dopiero po krótkim czasie dochodzi do mnie, co takiego właśnie powiedziałam. Peeta tylko lekko muska moje czoło ustami.
-Będziemy musieli się przełamać i wszystko jej wyjaśnić, jak na kochających rodziców przystało- odpowiada, a jego słowa zanikają wśród wiosennego wiatru. Po chwili jednak dodaje: -Boisz się?
-To zależy czego bardziej. Samego rozwiązania, czy tego, co będzie po nim.
-Pamiętaj, że bez względu na wszystko, będę przy tobie. Zawsze. Razem damy sobie radę nawet z najgorszymi przeciwnościami losu, jeśli tylko na nowo obdarzymy się zaufaniem.
Słowa Peety lekko mnie zaskakują, ale już domyślam się, w jakim kierunku zmierza ta rozmowa. Marszczę brwi, obracając się w jego ramionach tak, że teraz jego oddech przyjemnie owiewa moją twarz.
-Przecież ja ci ufam… ale nie jestem pewna, czy ty ufasz mi, zważając na to, że każda nasza rozmowa schodzi na ten sam tor i założę się, że teraz też tak będzie.
Twarz Peety momentalnie przybiera smutny wyraz, aż przez moment robi mi się go żal. Przez jego błękitne tęczówki przebija się rozczarowanie, ale też determinacja i już wiem, że nadal nie zamierza tak łatwo mi odpuścić.
-W takim razie powiedz mi, co tak naprawdę wydarzyło się tamtego wieczoru, a już nigdy o tym nie wspomnę- wiedziałam, że prędzej czy później o to zapyta. Teatralnie przewracam oczami, okazując moje niezadowolenie, a chłopak przysuwa mnie bliżej siebie- Jeśli nie masz przede mną żadnych tajemnic, możemy znów sobie zaufać i zacząć wszystko od nowa.
-Ale ja ci ufam, a skoro ty nie potrafisz zaufać mnie, to ty masz z tym problem. Poza tym, niby co mielibyśmy zacząć od nowa? Gale wciąż jest na wolności, a tak długo, jak on bez żadnych przeszkód będzie poruszał się po Dwunastce, żadne z nas nie zazna spokoju. Już po zrujnowaniu naszego starego domu chciałam zacząć wszystko od nowa, bez zbędnych zmartwień i obaw o własne życie, ale właśnie wtedy zaczęło się najgorsze. Sam przecież to odczuwałeś. Strach opanował nasze życie do tego stopnia, że nie potrafiliśmy cieszyć się nawet z najmniejszych rzeczy. Peeta, ja nie chcę dalej tak tego ciągnąć. Nie chcę, żeby Willow to odczuła. Że nasze życie to jedna, wielka tykająca bomba, która w każdym momencie może wybuchnąć…
Z trudnością hamuję się przed kolejnym w tym dniu wylewem łez i przełykam wielką gulę w gardle. Spoglądam w jego oczy, błyszczące jak zawsze, ale mam wrażenie, że właśnie w tym momencie, z sekundy na sekundę tracą swój blask. Zamiast niego, widzę w nich tylko swoje własne odbicie i żadnego ludzkiego uczucia. Jestem przekonana, że dzieje się coś złego, kiedy Peeta kładzie swoją dłoń na moim policzku.
-Dlatego, żeby to wszystko zakończyć potrzebujemy swojego wsparcia i zaufania. Katniss, dlaczego po prostu nie możesz mi powiedzieć o tamtym wieczorze? Masz przede mną coś do ukrycia, prawda?
-A dlaczego tak bardzo ci na tym zależy, żeby wiedzieć?
-Bo najzwyczajniej cię kocham, a teraz nie tylko martwię się o ciebie, ale i o was dwie. Nie chciałbym znów stracić jedynych, najważniejszych osób w moim życiu. Katniss, proszę…- jego głos jest ciepły i przepełniony troską, więc nie sposób jest mu się oprzeć, ale muszę zachować trzeźwy umysł, żeby nie dać się omamić. Peeta spogląda na mnie pokrzywdzonym wzrokiem, a ja nie potrafię już dalej tego wszystkiego ukrywać, szczególnie pod naciskiem jego oczu. Już moje usta moją mu wszystko wyśpiewać, kiedy postępuje szybko i niespodziewanie. Natychmiast zbliżam swoje wargi do jego z takim impetem, że chłopak na chwilę traci równowagę. Zaczynam gwałtownie i namiętnie całować jego usta, a Peeta mi w tym wtóruje. Nie spodziewałam się tego po nim. Zawsze zaczynał delikatnie i nieśmiało- dopiero potem przechodził do coraz śmielszych pocałunków.
Zajadle smakuję jego ust po tak koszmarnie długim czasie, a on tradycyjnie przejeżdża palcami po linii mojego kręgosłupa. Wplatam palce w jego blond włosy i zamykam oczy, rozkoszując się tą rzadką chwilą beztroski, jaka została nam dana. Mam wrażenie, jakby wszystko inne przestało istnieć. Jakbym nigdy nie brała udziału w Igrzyskach, nigdy nikogo nie zabiła, nigdy nie spotkała Gale’ a i nie straciła siostry. Jakbym wiodła całkiem spokojne życie i żaden strach nie zamieszkał w moim sercu. Kiedy jednak Peeta odrywa swoje usta od moich, cały czar prysł. Znów powróciło do mnie wszystkie wspomnienia. Jesteśmy tylko parą żyjących zwycięzców, stojących na balkonie swojego domu w Dwunastym Dystrykcie i nigdy nie uwolnimy się spod szponów obezwładniającego strachu.
-Błagam, nie przestawaj… Chcę o tym wszystkim zapomnieć, a tylko ty potrafisz to uczynić- szepczę, mając łzy na czubku nosa, ale Peeta tylko chwyta w palce mój podbródek, by móc spojrzeć w moje szare oczy.
-Bądź prawdomówna, proszę…
Szybko w myślach analizuję wszystkie zdarzenia, jakie mogą wpaść do głowy Peety po tym, jak powiem mu o wiadomości Sierry i o tym, że w ogóle miałam czelność ruszyć się z domu w środku nocy. Chłopak jest aż nadto opiekuńczy, więc mogą mu przyjść wszystkie pomysły do głowy, byle tylko zapewnić mi bezpieczeństwo. Zażąda, żebym pod jego nieobecność w ogóle nie wychodziła z domu, zamknie mnie w pokoju, albo w najlepszym wypadku nakaże Haymitchowi lub Johannie pilnowanie mnie. Prawdomówność kategorycznie odpada.
-Dobra, wygrałeś…- mówię niezadowolona- Sprzątałam, to wszystko. Potem zadzwonił dzwonek do drzwi, myślałam, że to ty wróciłeś z pracy i zapomniałeś kluczy od domu, więc bez zastanowienia otworzyłam. Sam wiesz, kto za nimi stał…
Peeta powoli analizuje moje słowa, ale nie jest nimi przekonany. Marszczy brwi i powoli kiwa głową, a ja już wiem, że mi nie wierzy. Koniec. Straci do mnie zaufanie i zamknie mnie na cztery spusty.
-A to ciekawe, Johanna mówiła mi coś zupełnie innego- mówi zaczepnie, a ja staję jak wryta.
Johanna! A to papla… Wiedziałam, że nie powinnam była jej jeszcze ufać! Mojego krótkiego wypadu do lasu nie potrafiła zachować w tajemnicy, a co dopiero wiadomość, którą otrzymałam od Sierry.
Peeta nagle odsuwa się ode mnie na krótką odległość. Widzę w jego oczach gniew i przebijającą się frustrację, a ja już wiem, że nie mam co liczyć na więcej pocałunków.
-Dlaczego musisz mnie tak okłamywać?! Katniss, jesteśmy małżeństwem! Związek przede wszystkim opiera się na zaufaniu, a nam go brakuje! Johanna wszystko mi powiedziała. Że byłaś w środku nocy w lesie i urządziłaś sobie krótkie polowanie. Wyjaśnij mi, co ty sobie wtedy myślałaś?! Po pierwsze- jesteś w ciąży. Kiedy to w końcu do ciebie dotrze?! Teraz nie tylko chodzi o ciebie, ale także o naszą córkę, na której i tak wszystko się odbija. Naprawdę chcesz zabić kolejne istnienie?!- tutaj na chwilę przerywa, zaciskając powieki i odwracając się ode mnie. Szybko i kurczowo chwyta się balustrady, a ja milczę. Stoję tylko, jak słup soli, bo co w takiej sytuacji powinnam zrobić? Po chwili w końcu pokonuję odrętwienie i pewnym krokiem podchodzę do Peety, który zdaje się z sekundy na sekundę coraz ciężej i łapczywiej oddychać. Słyszę swoje własne bicie serca, kiedy ostrożnie kładę dłoń na jego ramieniu. Chłopak momentalnie odwraca się w moim kierunku, przy okazji odrzucając moją rękę.
-To właśnie przez tą wyprawę do lasu, Gale zdołał cię dopaść! Domyślił się, że nie pozwoliłbym wyjść ci z domu w nocy, a skoro jednak wyszłaś, to muszę być gdzieś indziej. Sama zastawiłaś na siebie sidła! Sama jesteś za to wszystko winna!- Peeta jeszcze nigdy aż tak nie podnosił na mnie głosu. Zmierza w moim kierunku, niczym taran, a ja tylko się cofam, uważając, żeby nie potknąć się o brzeg dywanu, gdy wchodzimy do pokoju. Wściekłość wymalowana na jego twarzy nie zwiastuje nic dobrego, a ja obawiam się najgorszego. Że błyszczące wspomnienia w każdej chwili mogą powrócić.
-Nie rozumiesz, że zachowałaś się jak małe, rozkapryszone dziecko, które nie myśli, jakie mogą mieć konsekwencje jego postępowanie?! I ty się wtedy dziwisz, że nie mam do ciebie zaufania?! Nie mam i nie będę miał, jeśli w tej chwili się nie opamiętasz! Naprawdę chcesz pogrzebać nasz związek?! Chcesz tego?! Bo w tym momencie wisimy nad krawędzią. Kolejny raz mnie okłamałaś, ja nie mogę tego tak po prostu puścić mimo uszu, Katniss!
Z każdym krokiem, jaki wykonuje w moją stronę dostrzegam, jak jego tęczówki diametralnie ulegają zmianie. Najpierw błękitny blask zastępuje zielonkawa poświata, która nadaje twarzy chłopaka jeszcze większej wściekłości. Po chwili jednak tęczówek już w ogóle nie potrafię dostrzec. Zostały zastąpione przez czarne, jak węgiel źrenice, a to oznacza tylko jedno.
Część mnie krzyczy, żebym uciekała, być może jeszcze zdołałabym dobiec do drzwi Haymitcha, ale decyzję podejmuję stanowczo za późno. Nadal cofam się na oślep, aż w końcu moje nogi dotykają miękkiego prześcieradła łóżka. Peeta naciera na mnie, cały aż kipiąc z frustracji. Czekam na uderzenie, które zwali mnie z nóg. Być może już się nie podniosę. Być może stracę córkę. Być może stracę męża.
Jednak zamiast uderzenia następuje popchnięcie, dzięki któremu upadam na łóżko. W następnej sekundzie nastaje ciemność, a mi zaczyna brakować tchu. Chwilę zajmuje mi orientacja w sytuacji. Jedyne, co słyszę to pogardliwy głos Peety i niezbyt miłe słowa skierowane w moim kierunku.
Duszę się. Nie mogę oddychać. Poduszka, przyciskana z całej siły do mojej twarzy odcina mi dopływ powietrza. Nie daję za wygraną, bo tak, jak powiedział Peeta, teraz nie chodzi tylko o mnie. Próbuję się jakimś cudem oswobodzić, ale moje wysiłki na nic się nie zdają. Chłopak jest za silny, a tym bardziej dla mnie. Bardzo szybko zaczynam panikować, a do moich oczu napływają łzy strachu. Kiedy zaczynam już tracić siły i oswajać się z opcją nieuchronnej śmierci, zaciskam paznokcie na nadgarstkach Peety, pomagając mu w ten sposób wrócić do rzeczywistości, bo dzięki cierpieniu może się skupić na tym, co jest tu i teraz. Wbijam paznokcie tak mocno, że czuję, jak jego krew spływa po moich palcach. Nie chcę sprawiać mu bólu, ale teraz to jest jedynym wyjściem, żebym mogła przeżyć.
Ściskam jego nadgarstki tak mocno, że aż boli, ale nie przestaję, aż w końcu zupełnie tracę siły. Mam wrażenie, jakby moje płuca płonęły żywym ogniem. To koniec- myślę i odrywam paznokcie od jego nadgarstków i wtedy właśnie nie czuję już nacisku na twarz. Ostatkami sił zdejmuję poduszkę i łapczywie wdycham świeże powietrze, tak długo aż zaczynam się krztusić własnymi łzami. Parę minut zajmuje mi uspokojenie oddechu oraz mojego rozdygotanego ciała. Po chwili odwracam wzrok ku Peecie, który kuli się pod jedną ze ścian pokoju, wbijając paznokcie w nadgarstki. Jego twarz jest roztrzęsiona i cała czerwona, ale powoli dochodzi do siebie. Widzę to w jego oczach, które stopniowo nabierają znów błękitnej barwy.
Wykończona opadam na łóżko nie zwracając uwagi na dyszącego Peetę w kącie pokoju. W tym momencie pamiętam tylko o tym, żeby oddychać.
Po paru minutach czuję jego palce na moim policzku. Momentalnie ogarnięta paniką, że znów chce mnie udusić, podnoszę się do pozycji siedzącej, unikając jego dłoni.
-Spokojnie, Katniss. Nic ci już nie zrobię…- uspokaja mnie, a ja mu wierzę, bo nie widzę nic niepokojącego w jego oczach- Nic ci nie jest?
W odpowiedzi tylko przecząco kręcę głową, bo nie stać mnie na więcej. Peeta dokładnie lustruje wzrokiem każdą część mojego ciała.
-Na pewno? Możemy pojechać do szpitala, żeby się upewnić.
Jego opiekuńczy ton od razu mnie denerwuje, ale nic nie mówię, tylko znów przecząco kręcę głową. Jestem zbyt zmęczona, żeby jeszcze się z nim wykłócać. Peeta chwyta mnie za dłoń i delikatnie ściska moje palce.
-Chciałem cię przeprosić za to, że któryś już raz próbowałem cię zabić, ale ja naprawdę nie mogę tego kontrolować. Przepraszam, Katniss. To ja stanowię dla ciebie jeszcze większe zagrożenie niż Gale- mówi i widzę, jak te słowa muszą sprawiać mu trudność. Spuszcza wzrok, bo nie jest w stanie już dłużej patrzeć w moje przestraszone oczy.
-Co? Peeta, co ty wygadujesz?- mój głos jest ochrypły i jeszcze nie w pełni sił. Nie rozumiem, co przez to chłopak pragnie powiedzieć i nie chcę nawet myśleć, do czego zmierza.
-Zabiłem kogoś, rozumiesz?- szepcze, zaciskając palce na kołdrze- Zabiłem chłopaka, który był mną…
-Nie, Peeta…- zaprzeczam, gorączkowo kręcąc głową. Czuję, jak słone łzy zaczynają zbierać się pod moimi powiekami- Dawny ty jesteś nadal w środku.
Blondyn spogląda głęboko w moje oczy, kiedy pierwsza łza zaczyna spływać po moim policzku, aż w końcu skapuje na jego dłoń. Mam wrażenie, jakby ta chwila trwała całą wieczność.
-Katniss, próbowałem cię zabić. Powinienem stąd odejść.
Tego jednego, prostego zdania obawiałam się od zawsze. I właśnie teraz, kiedy mój mąż wstaje, by tak po prostu wyjść z pokoju i zniknąć z mojego życia, pękam na małe, drobne kawałeczki. Łzy obficie spływają po moich policzkach, a ja nie potrafię opanować oddechu, który z każdą następną sekundą mi się urywa.
-Dlaczego chcesz mnie tak po prostu zostawić po tym wszystkim, co przeszliśmy?- szlocham, obejmując się ramionami, żeby chociaż trochę uspokoić oddech. Peeta zatrzymuje się i odwraca w moim kierunku, a kiedy zauważa, w jakim jestem stanie widzę, że powstrzymuje się od zmiany decyzji i wtulenia się w moje ciało.
-Nie chcę cię zostawiać. Za bardzo się do ciebie przywiązałem. Za bardzo cię kocham. Za bardzo mi na tobie zależy, żebym cię zostawił, ale czasami jedynym sposobem chronienia osoby, którą się kocha, jest trzymanie się od niej z daleka- Peeta odwraca się do drzwi, kiedy i do jego oczu napływają łzy, których nie sposób jest pohamować. Jego słowa kłują moje serce raz za razem jeszcze długo po ich wypowiedzeniu. Czuję w piersi obezwładniający ból od nadmiernego płaczu, ale pomimo tego ostatni raz ponawiam próbę zatrzymania go.
-Peeta, zaczekaj- chłopak ostatni raz zatrzymuje się w drzwiach i spogląda na mnie smutnymi, błękitnymi oczami, w których nie mogę dostrzec niczego innego, jak ból- Nadal cię kocham…
sobota, 26 września 2015
41. "Nazywam się Katniss Mellark"
Witajcie!
Na początku znów chciałabym Was przeprosić za aż miesięczne opóźnienie z notką, ale szkoła, a w szczególności 3 klasa gimnazjum nie sprzyja pisaniu rozdziałów. Do tego chciałabym nazbierać w miarę dobrych ocen, by przekonać rodziców do premiery Kosogłosa cz. II w Berlinie, więc praktycznie cały czas siedzę nad książkami.
Jednak coś udało mi się naskrobać. Wiem, że ten rozdział jest taki mdły i nic się w nim nie dzieje, ale mam nadzieję, że chociaż Wam przypadnie choć trochę do gustu i podzielicie się swoimi opiniami w komentarzach.
Wcześniej nie miałam okazji, żeby życzyć Wam udanego roku szkolnego i niech los zawsze Wam sprzyja!
PS 55 dni do Kosogłosa cz. II! Czy Wy też jesteście załamani, że to wszystko tak szybko zbliża się ku końcowi? ;-;
Pozdrawiam
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-Krwotok wewnątrzczaszkowy?- powtarzam z niedowierzaniem w głosie. Odruchowo dłonią dotykam bandaży, które starannie obwiązują moją obolałą głowę. Na chwilę pod wpływem bólu zamykam oczy i lekko się krzywię. Cała ta sytuacja zaczyna mnie przerastać. Nie potrafię jeszcze sensownie zebrać wszystkich myśli, a już zostaję bombardowana coraz to nowszymi informacjami. Oddycham głęboko, by trochę się uspokoić. Mam ochotę znów stworzyć wokół siebie niewidzialną barierę, odizolować się od wszystkiego i od każdego. Nawet od Peety.
Nie mam do niego żalu za tamtą noc, jednak coś utrzymuje mnie w przekonaniu, że powinnam go winić. Nie oszukujmy się- gdyby nie pracował na nocnej zmianie, z pewnością zostałby ze mną, Gale nie zrobiłby mi krzywdy i nie musielibyśmy przedzierać się przez sterylnie białe korytarze szpitala.
Nie. Nie powinnam tak myśleć.
Peeta nie wiedział. Nikt nie wiedział, jakie niespodzianki może przynieść tamta noc. Fakt faktem, że niepotrzebnie w ogóle ruszałam się z domu. I co takiego tym osiągnęłam? Zdobyłam zaledwie rąbek nieistotnych informacji od Sierry, które nawet nie wiem, czy są w stu procentach prawdziwe. Tyle zachodu- ryzykowanie życia dwójki osób, praktycznie po nic. Zaciskam kurczowo palce na kołdrze na brzuchu. Fakt, że mogłabym stracić Willow każe myśleć mi o sobie, jak o morderczyni. W gruncie rzeczy i tak już nią jestem. Katniss Everdeen zabiła tysiące niewinnych ludzi, ale Katniss Mellark obiecała sobie, że już nigdy nikogo nie skrzywdzi. I dotrzyma danego słowa.
Po paru badaniach, przez które przechodzę bez nawet cichego jęknięcia, lekarz oznajmia, że za kilka minut pielęgniarki przyniosą mi kolację i wychodzi, pozostawiając mnie pod opieką Peety. Z początku staram się unikać jego przeszywającego wzroku, bawiąc się nitką od kołdry. Wydaje mi się, że on także nie wie, jak miałby się zachować w takiej sytuacji. Chyba pierwszy raz od czasu ślubu czujemy się zakłopotani w swojej obecności. Zazwyczaj wystarczało nam tematów do rozmów, nawet tych błahych. Niekiedy także milczenie nas zadowalało, a w ostateczności nieśmiałe pocałunki. Teraz w swoim towarzystwie czujemy się co najmniej niekomfortowo.
-Musimy to gdzieś zgłosić- po paru minutach odzywa się jako pierwszy, ściskając moją dłoń, by dodać mi otuchy.
-Nie chcę teraz o tym rozmawiać- oznajmiam, odtrącając jego rękę i nie odrywając wzroku od nitki.
-Jak to nie chcesz o tym rozmawiać? W takim razie, kiedy będziesz miała ochotę? Gdy Gale znów wróci, by rozprawić się z tobą raz na zawsze?
Ton jego głosu sprawia, że zimne ciarki przebiegają po moich plecach. Odrywam wzrok od nitki, by spojrzeć głęboko w jego oczy i obdarować go morderczym spojrzeniem.
-Przepraszam- szepcze ze skruchą w głosie.
-Skąd wiesz, że wróci?
-Katniss, czy ty się słyszysz?- pyta z niedowierzaniem- Masz teraz zamiar go bronić, po tym, co ci zrobił? Gale na pewno wróci. Tacy, jak on zawsze wracają. Poza tym sam nam dał do zrozumienia, że jeszcze z nami nie skończył.
Przełykam głośno ślinę. Peeta ma absolutną rację. Gale prędzej, czy później i tak wróci po to, czego nie dostał ostatnim razem. Tylko boję się, że teraz nie tylko ja mogę ucierpieć na jego wizycie. Zakładam, że jego głównym celem stanie się Peeta. Gdy on będzie w pobliżu, Gale nie ma szans, żeby rozprawić się ze mną. I to mnie przeraża najbardziej. Mój były przyjaciel najpierw zabije mojego męża, żeby później móc bez przeszkód dobrać się do mnie.
-Nie będziemy tego nigdzie zgłaszać. To go jeszcze bardziej rozwścieczy- decyduję stanowczo. Nie mam pewności, czy dobrze robię, ale nie dam Gale’owi tej satysfakcji. Niech myśli, że nie udało mu się mnie zastraszyć.- Poza tym, powtarzam ci po raz kolejny, że nie chcę teraz o tym rozmawiać.
Peeta tylko z niedowierzaniem kręci głową, cały czas się we mnie wpatrując.
-Nie możesz zrozumieć, że chcę ci po prostu tylko pomóc? Zapewnić bezpieczeństwo, żeby nikt cię już nie skrzywdził, a tym bardziej on?
-Jeśli chciałeś zapewniać mi bezpieczeństwo, trzeba było tamtej nocy siedzieć ze mną w domu, a nie zajmować się wypiekami w piekarni!- nie panuję nad słowami, które same wylewają się z moich ust. Mój podniesiony głos tylko przyczynił się do jeszcze większego bólu gdzieś w okolicach skroni. Peeta wygląda na zdziwionego, jakby zapomniał, że ja również potrafię postawić na swoim, ale w jego niebieskich tęczówkach mogę dostrzec jeszcze błysk żalu skierowany w moim kierunku.
Przez krótką chwilę zaborczo wpatrujemy się w siebie nawzajem, aż drzwi do sali z hukiem otwierają się, by ugościć w nich zdenerwowaną Johannę.
-Pomyślelibyście, że w tym zapyziałym bufecie nie mają nawet kubka gorącej czekolady? A o pączku już nawet nie wspomnę. Zero profesjonalizmu i klasy, a to jak traktują klientów, po prostu porażka!- ostatnie zdanie wykrzykuje, odwracając się na korytarz. Pomimo sytuacji, w jakiej przed chwilą razem z Peetą się znalazłam, kąciki moich ust lekko unoszą się ku górze. Johanna zawsze potrafi poprawić mój humor i rozładować napiętą atmosferę.- Oh, Katniss, obudziłaś się już. Peeta opowiadał, że strasznie krzyczałaś przez sen i musieli dać ci jakieś środki uspokajające, ale naprawdę było słychać cię aż na korytarzu. Darłaś się, jakby Gale znów próbował ci coś zrobić.
Moja mina momentalnie rządnie. Johanna widząc mój wyraz twarzy próbuje jakoś wybrnąć z kłopotliwej ciszy, która zawisła między nami:
-Dobra, nie śmieszne- mówi, podchodząc w kierunku mojego łóżka i kładąc dłonie na barierkach- Zawsze myślałam, że twój kuzyn, to porządny i rozsądny facet, a tymczasem okazał się dupkiem, zresztą jak wszyscy faceci. Oczywiście bez obrazy, Peeta- mój mąż robi skwaszoną minę, ale nie obrusza się o te nieistotne zarzuty- I pomyśleć, że chciałam się z nim umówić. Co za ironia…
Johanna wzdycha, a po chwili przysuwa jedną ręką krzesło do mojego łóżka, by na nim usiąść.
-Mógłbyś nas na chwilę zostawić? Chciałabym porozmawiać z Katniss w cztery oczy.
-Jasne, i tak za chwilę miałem wyjść- Peeta wzrusza ramionami, posyłając mi niezbyt miłe spojrzenie i bez słowa wychodzi z sali.
-Och, ale chłodnawo… O coś znowu wam poszło, zgadza się?- stwierdza Johanna, odgarniając ciemną grzywkę z czoła. W odpowiedzi tylko lekko kiwam głową- Nie wyżywaj się tak na nim. Nawet nie wiesz, jak się o ciebie martwił. Siedział całymi dniami i nocami na korytarzach, aż pielęgniarki zaczęły go wyganiać, ale on był tak uparty, że w ostateczności pozwoliły mu zostać do twojego wybudzenia się. A tak między nami, zauważyłam, że parę z nich próbowało się przystawiać do Peety, więc pilnuj go, bo takiego faceta ze świecą szukać, uwierz mi.
Słowa Johanny lekko mnie zaskakują. Marszczę brwi, zastanawiając się, jakbym się czuła, gdybym ujrzała Peetę z inną kobietą. Nigdy o tym nie myślałam, ale teraz czuję ukłucie zazdrości. Z drugiej strony mój mąż nie jest taki, żeby obściskiwać się po kątach z inną, a tym samym mnie zdradzić. Tyle razy powtarzał mi, jak bardzo mnie kocha, a ja mu wierzę i ufam, lecz później może okazać się to zgubne.
-Jesteśmy z tobą, Katniss. Wszyscy. Począwszy od twojej mamy, dzwoniącej co chwilę do Peety, a na podpitym Haymitchu, śpiącym na korytarzu skończywszy. Gdy dowiedziałam się, co takiego usiłował zrobić ci Gale, nie mogłam w to uwierzyć, ale na szczęście do niczego między wami nie doszło, zgadza się?- potakująco kiwam głową- No, więc nie przejmuj się nim, bo masz jeszcze nas.
-I właśnie to mnie martwi najbardziej- wzdycham, a dziewczyna tylko pytająco unosi brwi- Johanna, ty naprawdę jeszcze tego nie dostrzegłaś? Teraz, gdy Gale po mnie wróci najpierw rozprawi się z wami, a dopiero później ze mną, bo nikt już nie będzie w stanie mi pomóc. Nie chcę, żeby ktokolwiek z mojej winy znowu został pozbawiony życia, a tym bardziej jeśli chodzi o was.
-Jak tak stawiasz sprawę, to serdecznie ci gratuluję, Katniss. Gale nie ma z nami szans, poza tym na pewno nie zostawimy cię na pastwę losu. Wrzuć trochę optymizmu do tego swojego mętnego życia, a nie cały czas chodzisz przygnębiona, jak ostatnia ofiara. Dziewczyno, obudź się! Nie ma już Igrzysk, a dlaczego? Bo pewien Kosogłos postanowił sprzeciwić się każdemu i wszystkiemu i osiągnął to, co zamierzał. Poniósł straty, nawet ogromne, ale spójrz na to z innej perspektywy. Przysłużyłaś się każdemu obywatelowi Panem oraz przyszłym pokoleniom. Masz kochającego faceta, który już dawno oddałby dla ciebie życie, a za chwilę będziecie mieć dziecko, więc przestań żyć przeszłością, weź się w garść i skup się na tym, co jest tu i teraz.
Johanna naprawdę powiedziała to wszystko z sensem, nie jako psycholog, tylko najlepsza przyjaciółka. Postanawiam wziąć sobie do serca jej słowa i spróbować zacząć żyć według nich.
-No, dobra, a teraz gadaj, gdzie szlajałaś się tamtego wieczoru, co?- pyta dziewczyna, uważnie lustrując mnie swoim spojrzeniem. Już mam ochotę skłamać, ale pod naciskiem jej oczu nie potrafię wymyślić żadnego sensownego argumentu. Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy nie podzielić się z nią tym, co usłyszałam od Sierry. Johanna wyczekująco na mnie spogląda, a ja biję się z myślami. Czy rzeczywiście dziewczyna jest godna mojego zaufania, żebym mogła wyjawić jej takie informacje? W końcu decyduję się na prawdomówność. Nie jestem w stanie sama dźwigać ciężaru tej wiadomości i moje usta same chcą jej wszystko wyjawić, więc wreszcie im na to pozwalam. Opowiadam Johannie o wszystkim. Od rzekomej śmierci Paylor po wznowienie Igrzysk. Dziewczyna analizuje każde moje słowo, ale jej końcowa reakcja mnie zaskakuje- omal nie wybucha śmiechem. Marszczę brwi, przybierając poważną minę, dając jej do zrozumienia, że wcale nie żartuję.
-Cóż, teraz mogę uznać, że kompletnie ci odbiło- stwierdza Johanna, a ja już chcę zaprzeczyć, lecz skutecznie mi przerywa- Ale to nie zmienia faktu, że jednak jakaś cząstka mnie chce ci uwierzyć. Co za paranoja… dopiero wyrwaliśmy się spod rebelii i igrzysk, a tu już czekają nas kolejne wyzwania. Jeszcze dziś skontaktuję się z Plutarchem, może akurat uda mi się do niego dodzwonić.
-Ale pamiętaj, że to wszystko zostaje między nami. I przede wszystkim nie wspominaj nic o Sierrze. Ryzykowała życiem, żeby przekazać mi tę wiadomość.
-Jasne, ma się rozumieć- dziewczyna potakuje, posyłając mi ciepły uśmiech.
Po chwili jedna z pielęgniarek przynosi dla mnie na tacy kilka kanapek oraz waniliowy budyń, lecz gdy tylko spojrzę na jedzenie, momentalnie zaczyna mnie mdlić. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tak reaguje mój organizm. Może to po środkach uspokajających, z których dobrą godzinę temu dopiero się wybudziłam. Całą moją kolację oddaję Johannie, która bez zbędnego odmawiania ją przyjmuje i pochłania w parę minut.
Powoli zbliża się godzina dziewiętnasta, a ból w tylnej części głowy z każdą minutą tylko bardziej się nasila. Johanna przed chwilą wyszła, uznając, że przyda mi się trochę odpoczynku. W tej kwestii również się z nią zgadzam. Nie mam sił na dalsze rozmyślanie na temat Gale’a. Już dość, że przerażające obrazy z tamtej nocy cały czas siedzą w mojej obolałej głowie.
Układam się wygodniej na łóżku i zamykam oczy, przekonana, że sen w jakiś sposób ukoi mój ból, lecz tego właśnie boję się najbardziej. Kolejnych koszmarów i pobudek z krzykiem utkwionym w gardle, ale muszę przezwyciężyć ten strach, tak jak wszystko inne.
Słyszę dźwięk zamykanych drzwi, a później kroków w stronę mojego łóżka, ale nie otwieram oczu. Kimkolwiek jest ta osoba niech myśli, że właśnie śpię, a ja nie zamierzam wyprowadzać ją z błędu. Po chwili czuję ciepły ucisk na mojej dłoni i muszę się powstrzymać, żeby nie unieść w górę kącików ust. Nie mam siły ani ochoty wdawać się w kolejną dyskusję z Peetą, więc pozostaję w bezruchu tak długo, aż puszcza moją dłoń i opiera się plecami o oparcie krzesła. Czuję na sobie jego przeszywający wzrok, co jeszcze nasila ból mojej głowy, ale staram się go ignorować. Muszę pozbierać wszystkie myśli w spójną całość, a na to znam tylko jeden sposób.
Nazywam się Katniss Ever… Mellark. Mam prawie osiemnaście lat. Moim domem jest Dwunasty Dystrykt. Brałam udział w Głodowych Igrzyskach. Dwa razy. Przeżyłam. Byłam Kosogłosem i nadal nim jestem. Straciłam siostrę. Przeprowadziłam rewolucję. Zabiłam Snowa. Moim mężem jest Peeta Mellark. Spodziewamy się dziecka. Mój były przyjaciel chce mojej krwi…
Na początku znów chciałabym Was przeprosić za aż miesięczne opóźnienie z notką, ale szkoła, a w szczególności 3 klasa gimnazjum nie sprzyja pisaniu rozdziałów. Do tego chciałabym nazbierać w miarę dobrych ocen, by przekonać rodziców do premiery Kosogłosa cz. II w Berlinie, więc praktycznie cały czas siedzę nad książkami.
Jednak coś udało mi się naskrobać. Wiem, że ten rozdział jest taki mdły i nic się w nim nie dzieje, ale mam nadzieję, że chociaż Wam przypadnie choć trochę do gustu i podzielicie się swoimi opiniami w komentarzach.
Wcześniej nie miałam okazji, żeby życzyć Wam udanego roku szkolnego i niech los zawsze Wam sprzyja!
PS 55 dni do Kosogłosa cz. II! Czy Wy też jesteście załamani, że to wszystko tak szybko zbliża się ku końcowi? ;-;
Pozdrawiam
K. G.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-Krwotok wewnątrzczaszkowy?- powtarzam z niedowierzaniem w głosie. Odruchowo dłonią dotykam bandaży, które starannie obwiązują moją obolałą głowę. Na chwilę pod wpływem bólu zamykam oczy i lekko się krzywię. Cała ta sytuacja zaczyna mnie przerastać. Nie potrafię jeszcze sensownie zebrać wszystkich myśli, a już zostaję bombardowana coraz to nowszymi informacjami. Oddycham głęboko, by trochę się uspokoić. Mam ochotę znów stworzyć wokół siebie niewidzialną barierę, odizolować się od wszystkiego i od każdego. Nawet od Peety.
Nie mam do niego żalu za tamtą noc, jednak coś utrzymuje mnie w przekonaniu, że powinnam go winić. Nie oszukujmy się- gdyby nie pracował na nocnej zmianie, z pewnością zostałby ze mną, Gale nie zrobiłby mi krzywdy i nie musielibyśmy przedzierać się przez sterylnie białe korytarze szpitala.
Nie. Nie powinnam tak myśleć.
Peeta nie wiedział. Nikt nie wiedział, jakie niespodzianki może przynieść tamta noc. Fakt faktem, że niepotrzebnie w ogóle ruszałam się z domu. I co takiego tym osiągnęłam? Zdobyłam zaledwie rąbek nieistotnych informacji od Sierry, które nawet nie wiem, czy są w stu procentach prawdziwe. Tyle zachodu- ryzykowanie życia dwójki osób, praktycznie po nic. Zaciskam kurczowo palce na kołdrze na brzuchu. Fakt, że mogłabym stracić Willow każe myśleć mi o sobie, jak o morderczyni. W gruncie rzeczy i tak już nią jestem. Katniss Everdeen zabiła tysiące niewinnych ludzi, ale Katniss Mellark obiecała sobie, że już nigdy nikogo nie skrzywdzi. I dotrzyma danego słowa.
Po paru badaniach, przez które przechodzę bez nawet cichego jęknięcia, lekarz oznajmia, że za kilka minut pielęgniarki przyniosą mi kolację i wychodzi, pozostawiając mnie pod opieką Peety. Z początku staram się unikać jego przeszywającego wzroku, bawiąc się nitką od kołdry. Wydaje mi się, że on także nie wie, jak miałby się zachować w takiej sytuacji. Chyba pierwszy raz od czasu ślubu czujemy się zakłopotani w swojej obecności. Zazwyczaj wystarczało nam tematów do rozmów, nawet tych błahych. Niekiedy także milczenie nas zadowalało, a w ostateczności nieśmiałe pocałunki. Teraz w swoim towarzystwie czujemy się co najmniej niekomfortowo.
-Musimy to gdzieś zgłosić- po paru minutach odzywa się jako pierwszy, ściskając moją dłoń, by dodać mi otuchy.
-Nie chcę teraz o tym rozmawiać- oznajmiam, odtrącając jego rękę i nie odrywając wzroku od nitki.
-Jak to nie chcesz o tym rozmawiać? W takim razie, kiedy będziesz miała ochotę? Gdy Gale znów wróci, by rozprawić się z tobą raz na zawsze?
Ton jego głosu sprawia, że zimne ciarki przebiegają po moich plecach. Odrywam wzrok od nitki, by spojrzeć głęboko w jego oczy i obdarować go morderczym spojrzeniem.
-Przepraszam- szepcze ze skruchą w głosie.
-Skąd wiesz, że wróci?
-Katniss, czy ty się słyszysz?- pyta z niedowierzaniem- Masz teraz zamiar go bronić, po tym, co ci zrobił? Gale na pewno wróci. Tacy, jak on zawsze wracają. Poza tym sam nam dał do zrozumienia, że jeszcze z nami nie skończył.
Przełykam głośno ślinę. Peeta ma absolutną rację. Gale prędzej, czy później i tak wróci po to, czego nie dostał ostatnim razem. Tylko boję się, że teraz nie tylko ja mogę ucierpieć na jego wizycie. Zakładam, że jego głównym celem stanie się Peeta. Gdy on będzie w pobliżu, Gale nie ma szans, żeby rozprawić się ze mną. I to mnie przeraża najbardziej. Mój były przyjaciel najpierw zabije mojego męża, żeby później móc bez przeszkód dobrać się do mnie.
-Nie będziemy tego nigdzie zgłaszać. To go jeszcze bardziej rozwścieczy- decyduję stanowczo. Nie mam pewności, czy dobrze robię, ale nie dam Gale’owi tej satysfakcji. Niech myśli, że nie udało mu się mnie zastraszyć.- Poza tym, powtarzam ci po raz kolejny, że nie chcę teraz o tym rozmawiać.
Peeta tylko z niedowierzaniem kręci głową, cały czas się we mnie wpatrując.
-Nie możesz zrozumieć, że chcę ci po prostu tylko pomóc? Zapewnić bezpieczeństwo, żeby nikt cię już nie skrzywdził, a tym bardziej on?
-Jeśli chciałeś zapewniać mi bezpieczeństwo, trzeba było tamtej nocy siedzieć ze mną w domu, a nie zajmować się wypiekami w piekarni!- nie panuję nad słowami, które same wylewają się z moich ust. Mój podniesiony głos tylko przyczynił się do jeszcze większego bólu gdzieś w okolicach skroni. Peeta wygląda na zdziwionego, jakby zapomniał, że ja również potrafię postawić na swoim, ale w jego niebieskich tęczówkach mogę dostrzec jeszcze błysk żalu skierowany w moim kierunku.
Przez krótką chwilę zaborczo wpatrujemy się w siebie nawzajem, aż drzwi do sali z hukiem otwierają się, by ugościć w nich zdenerwowaną Johannę.
-Pomyślelibyście, że w tym zapyziałym bufecie nie mają nawet kubka gorącej czekolady? A o pączku już nawet nie wspomnę. Zero profesjonalizmu i klasy, a to jak traktują klientów, po prostu porażka!- ostatnie zdanie wykrzykuje, odwracając się na korytarz. Pomimo sytuacji, w jakiej przed chwilą razem z Peetą się znalazłam, kąciki moich ust lekko unoszą się ku górze. Johanna zawsze potrafi poprawić mój humor i rozładować napiętą atmosferę.- Oh, Katniss, obudziłaś się już. Peeta opowiadał, że strasznie krzyczałaś przez sen i musieli dać ci jakieś środki uspokajające, ale naprawdę było słychać cię aż na korytarzu. Darłaś się, jakby Gale znów próbował ci coś zrobić.
Moja mina momentalnie rządnie. Johanna widząc mój wyraz twarzy próbuje jakoś wybrnąć z kłopotliwej ciszy, która zawisła między nami:
-Dobra, nie śmieszne- mówi, podchodząc w kierunku mojego łóżka i kładąc dłonie na barierkach- Zawsze myślałam, że twój kuzyn, to porządny i rozsądny facet, a tymczasem okazał się dupkiem, zresztą jak wszyscy faceci. Oczywiście bez obrazy, Peeta- mój mąż robi skwaszoną minę, ale nie obrusza się o te nieistotne zarzuty- I pomyśleć, że chciałam się z nim umówić. Co za ironia…
Johanna wzdycha, a po chwili przysuwa jedną ręką krzesło do mojego łóżka, by na nim usiąść.
-Mógłbyś nas na chwilę zostawić? Chciałabym porozmawiać z Katniss w cztery oczy.
-Jasne, i tak za chwilę miałem wyjść- Peeta wzrusza ramionami, posyłając mi niezbyt miłe spojrzenie i bez słowa wychodzi z sali.
-Och, ale chłodnawo… O coś znowu wam poszło, zgadza się?- stwierdza Johanna, odgarniając ciemną grzywkę z czoła. W odpowiedzi tylko lekko kiwam głową- Nie wyżywaj się tak na nim. Nawet nie wiesz, jak się o ciebie martwił. Siedział całymi dniami i nocami na korytarzach, aż pielęgniarki zaczęły go wyganiać, ale on był tak uparty, że w ostateczności pozwoliły mu zostać do twojego wybudzenia się. A tak między nami, zauważyłam, że parę z nich próbowało się przystawiać do Peety, więc pilnuj go, bo takiego faceta ze świecą szukać, uwierz mi.
Słowa Johanny lekko mnie zaskakują. Marszczę brwi, zastanawiając się, jakbym się czuła, gdybym ujrzała Peetę z inną kobietą. Nigdy o tym nie myślałam, ale teraz czuję ukłucie zazdrości. Z drugiej strony mój mąż nie jest taki, żeby obściskiwać się po kątach z inną, a tym samym mnie zdradzić. Tyle razy powtarzał mi, jak bardzo mnie kocha, a ja mu wierzę i ufam, lecz później może okazać się to zgubne.
-Jesteśmy z tobą, Katniss. Wszyscy. Począwszy od twojej mamy, dzwoniącej co chwilę do Peety, a na podpitym Haymitchu, śpiącym na korytarzu skończywszy. Gdy dowiedziałam się, co takiego usiłował zrobić ci Gale, nie mogłam w to uwierzyć, ale na szczęście do niczego między wami nie doszło, zgadza się?- potakująco kiwam głową- No, więc nie przejmuj się nim, bo masz jeszcze nas.
-I właśnie to mnie martwi najbardziej- wzdycham, a dziewczyna tylko pytająco unosi brwi- Johanna, ty naprawdę jeszcze tego nie dostrzegłaś? Teraz, gdy Gale po mnie wróci najpierw rozprawi się z wami, a dopiero później ze mną, bo nikt już nie będzie w stanie mi pomóc. Nie chcę, żeby ktokolwiek z mojej winy znowu został pozbawiony życia, a tym bardziej jeśli chodzi o was.
-Jak tak stawiasz sprawę, to serdecznie ci gratuluję, Katniss. Gale nie ma z nami szans, poza tym na pewno nie zostawimy cię na pastwę losu. Wrzuć trochę optymizmu do tego swojego mętnego życia, a nie cały czas chodzisz przygnębiona, jak ostatnia ofiara. Dziewczyno, obudź się! Nie ma już Igrzysk, a dlaczego? Bo pewien Kosogłos postanowił sprzeciwić się każdemu i wszystkiemu i osiągnął to, co zamierzał. Poniósł straty, nawet ogromne, ale spójrz na to z innej perspektywy. Przysłużyłaś się każdemu obywatelowi Panem oraz przyszłym pokoleniom. Masz kochającego faceta, który już dawno oddałby dla ciebie życie, a za chwilę będziecie mieć dziecko, więc przestań żyć przeszłością, weź się w garść i skup się na tym, co jest tu i teraz.
Johanna naprawdę powiedziała to wszystko z sensem, nie jako psycholog, tylko najlepsza przyjaciółka. Postanawiam wziąć sobie do serca jej słowa i spróbować zacząć żyć według nich.
-No, dobra, a teraz gadaj, gdzie szlajałaś się tamtego wieczoru, co?- pyta dziewczyna, uważnie lustrując mnie swoim spojrzeniem. Już mam ochotę skłamać, ale pod naciskiem jej oczu nie potrafię wymyślić żadnego sensownego argumentu. Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy nie podzielić się z nią tym, co usłyszałam od Sierry. Johanna wyczekująco na mnie spogląda, a ja biję się z myślami. Czy rzeczywiście dziewczyna jest godna mojego zaufania, żebym mogła wyjawić jej takie informacje? W końcu decyduję się na prawdomówność. Nie jestem w stanie sama dźwigać ciężaru tej wiadomości i moje usta same chcą jej wszystko wyjawić, więc wreszcie im na to pozwalam. Opowiadam Johannie o wszystkim. Od rzekomej śmierci Paylor po wznowienie Igrzysk. Dziewczyna analizuje każde moje słowo, ale jej końcowa reakcja mnie zaskakuje- omal nie wybucha śmiechem. Marszczę brwi, przybierając poważną minę, dając jej do zrozumienia, że wcale nie żartuję.
-Cóż, teraz mogę uznać, że kompletnie ci odbiło- stwierdza Johanna, a ja już chcę zaprzeczyć, lecz skutecznie mi przerywa- Ale to nie zmienia faktu, że jednak jakaś cząstka mnie chce ci uwierzyć. Co za paranoja… dopiero wyrwaliśmy się spod rebelii i igrzysk, a tu już czekają nas kolejne wyzwania. Jeszcze dziś skontaktuję się z Plutarchem, może akurat uda mi się do niego dodzwonić.
-Ale pamiętaj, że to wszystko zostaje między nami. I przede wszystkim nie wspominaj nic o Sierrze. Ryzykowała życiem, żeby przekazać mi tę wiadomość.
-Jasne, ma się rozumieć- dziewczyna potakuje, posyłając mi ciepły uśmiech.
Po chwili jedna z pielęgniarek przynosi dla mnie na tacy kilka kanapek oraz waniliowy budyń, lecz gdy tylko spojrzę na jedzenie, momentalnie zaczyna mnie mdlić. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tak reaguje mój organizm. Może to po środkach uspokajających, z których dobrą godzinę temu dopiero się wybudziłam. Całą moją kolację oddaję Johannie, która bez zbędnego odmawiania ją przyjmuje i pochłania w parę minut.
Powoli zbliża się godzina dziewiętnasta, a ból w tylnej części głowy z każdą minutą tylko bardziej się nasila. Johanna przed chwilą wyszła, uznając, że przyda mi się trochę odpoczynku. W tej kwestii również się z nią zgadzam. Nie mam sił na dalsze rozmyślanie na temat Gale’a. Już dość, że przerażające obrazy z tamtej nocy cały czas siedzą w mojej obolałej głowie.
Układam się wygodniej na łóżku i zamykam oczy, przekonana, że sen w jakiś sposób ukoi mój ból, lecz tego właśnie boję się najbardziej. Kolejnych koszmarów i pobudek z krzykiem utkwionym w gardle, ale muszę przezwyciężyć ten strach, tak jak wszystko inne.
Słyszę dźwięk zamykanych drzwi, a później kroków w stronę mojego łóżka, ale nie otwieram oczu. Kimkolwiek jest ta osoba niech myśli, że właśnie śpię, a ja nie zamierzam wyprowadzać ją z błędu. Po chwili czuję ciepły ucisk na mojej dłoni i muszę się powstrzymać, żeby nie unieść w górę kącików ust. Nie mam siły ani ochoty wdawać się w kolejną dyskusję z Peetą, więc pozostaję w bezruchu tak długo, aż puszcza moją dłoń i opiera się plecami o oparcie krzesła. Czuję na sobie jego przeszywający wzrok, co jeszcze nasila ból mojej głowy, ale staram się go ignorować. Muszę pozbierać wszystkie myśli w spójną całość, a na to znam tylko jeden sposób.
Nazywam się Katniss Ever… Mellark. Mam prawie osiemnaście lat. Moim domem jest Dwunasty Dystrykt. Brałam udział w Głodowych Igrzyskach. Dwa razy. Przeżyłam. Byłam Kosogłosem i nadal nim jestem. Straciłam siostrę. Przeprowadziłam rewolucję. Zabiłam Snowa. Moim mężem jest Peeta Mellark. Spodziewamy się dziecka. Mój były przyjaciel chce mojej krwi…
wtorek, 25 sierpnia 2015
40. "Ustało bicie serca, dla którego żyłam"
Już jest po północy, więc możemy uznać, że nastał wtorek, a z nim kolejna notka :3
Specjalnie chciałam dodać ją dziś, gdyż pewna czytelniczka mojego bloga ma w tym dniu urodziny. Ten rozdział dedykuję właśnie jej, ale niestety nie znam jej imienia, ani nawet pseudonimu, bo zapytała mnie z anonimowego konta na asku, ale to nic nie zmienia. Wszystkiego najlepszego, kochana! ;* Mam nadzieję, że ten rozdział przypadnie Ci do gustu.
A teraz z innej beczki- zmieniłam wygląd na blogu, według mnie jest lepiej, ale nie ja jestem od oceniania. Jeśli możecie, to wyraźcie swoją opinię w komentarzu, za co będę niezmiernie wdzięczna. Po prawej stronie dodałam kilka gadżetów, więc jeśli chcecie, możecie zaobserwować bloga i wziąć udział w ankiecie, dzięki której dowiem się, z której perspektywy wolicie czytać rozdziały.
Standardowo przepraszam za opóźnienia, które mam nadzieję, że nie odbiją się na komentarzach, ale cieszę, się, że wróciła mi wena, więc następnego rozdziału możecie spodziewać się wcześniej. Będę Was o tym informowała na bieżąco na blogu lub na moim asku- @Maddy33272.
Nie przeciągam już i tak, jak pisałam ten rozdział dedykuję anonimowej dziewczynie, którą pozdrawiam i jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego w dniu jej urodzin! ;*
K. G.
PS Nie ukrywam, że czekam na Wasze komentarze i do następnej notki!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przez moment nie potrafię wykonać żadnego ruchu, wciąż wlepiając wzrok w ciemną kroplę, która powoli spływa po wierzchu mojej dłoni w stronę kciuka. W przerażeniu na chwilę zamykam oczy, minimalizują nawet własny oddech. Jedynie mojego rozkołatanego serca nie jestem w stanie uspokoić. Ból, który promieniuje z pleców do wszystkich części mojego ciała wciąż ani na sekundę nie ustał.
Mam świadomość, że coś znajduje się tuż nade mną. Wyczuwam czyjś przenikliwy wzrok na moim ciele. Jeden nieprzemyślany ruch i już po mnie. W takiej sytuacji staram się uspokoić i przede wszystkim przedwcześnie nie panikować.
W końcu biorę się w garść i bardzo powoli podnoszę głowę, by spojrzeć w górę, przy okazji powstrzymując jęki bólu, które są bliskie wydobycia się z moich ust. Pomagam sobie rękoma, aż mogę dostrzec korony drzew. Dokładnie badam wzrokiem każdy liść, każdy konar, który znajduje się w zasięgu mojego wzroku. Nie zauważam nic niepokojącego, aż do tej pory.
Gdzieś pomiędzy upstrzonym gwiazdami niebem, a zielonymi liśćmi, łagodnie poruszającymi się na wietrze, przez sekundę mogę dostrzec przerażający błysk. Nieruchomieję, by dokładniej wytężyć wzrok, ale już po chwili widzę coś, co mrozi mi krew w żyłach.
Tuż nad moją głową, na gałęzi zauważam pysk wypełniony trójkątnymi, ostrymi zębami. Ale na tym się nie kończy. Moją uwagę przykuwają długie, zakrzywione pazury w szczególności u nóg stworzenia. Na jednym, najdłuższym z nich dostrzegam czerwoną ciecz, kapiącą na trawę obok mnie. Moja krew. Nie muszę długo się zastanawiać, że to właśnie ten pazur zatopił się w mojej skórze na plecach. Od samego patrzenia mam wrażenie, jakby ból jeszcze bardziej się nasilał.
Nie mam żadnych wątpliwości, by stwierdzić, że mam do czynienia ze zmieszańcem. Tylko skąd się wziął w lasach Dwunastego Dystryktu? Zamierzam dokładniej mu się przyjrzeć, ale zastanawia mnie fakt, że jeszcze nie zeskoczył i nie rozerwał mnie na strzępy. Na pewno zauważył, że się poruszam, zresztą właśnie wpatrujemy się sobie w oczy.
Zmiech ma podłużny pysk, długi ogon oraz krótkie, zakrzywione przednie łapy. Z wyglądu przypomina mi przerośniętą jaszczurkę. Dzięki długim, tylnym łapom może poruszać się z zadziwiającą prędkością, o czym sama wcześniej się przekonałam.
Nagle, leśne powietrze przeszywa histeryczny wrzask, tak donośny, że momentalnie zrywam się z miejsca. Pomimo bólu, za sprawą którego prawie nie mogę oddychać, staram się gnać wprost do źródła dźwięku. Zaciskam zęby, kiedy na moich policzkach pojawiają się pierwsze łzy. Nie wiem dokładnie, dlaczego się tam znalazły. Może to z powodu rozdartej skóry na plecach, a może dlatego, że dobrze wiem, do kogo należą owe wrzaski.
-Peeta!- rozpaczliwie krzyczę, na chwilę się zatrzymując. Nie zważam nawet na zmiecha, który za moment odnajdzie mnie i rozszarpie na drobne kawałki. Przystaję, oparta skronią o korę drzewa, wdychając zapach lasu, który pozwala mi trzeźwo myśleć. W głowie dźwięczy mi jego histeryczny wrzask, domagający się pomocy. Kiedy go sobie przypominam zaczynam cicho płakać.
Peeta…
Muszę go odnaleźć. Muszę mu pomóc. Jestem mu to winna.
Zbieram się w sobie, kiedy mogę dosłyszeć szybkie kroki zmiecha, gdzieś za mną. Nabieram powietrza- choć nie przychodzi mi to łatwo ze względu na ból w plecach- i najgłośniej, jak tylko mogę ponawiam jego imię. Rozpaczliwie, próbuję jeszcze kilka razy, aż gardło zaczyna mnie boleć, ale nie uzyskuję żadnej odpowiedzi. Ciężko dyszę, nie mogąc pohamować łez, które bezczelnie spływają po moich policzkach. Ze złością uderzam pięścią w korę drzewa i szybkim krokiem ruszam przed siebie.
Wiem, że to był on. Wszędzie poznałabym jego głos. Nie mogłam się pomylić w tym jednym przypadku.
Wtem otrzymuję spóźnioną odpowiedź. Kolejny upiorny wrzask rozdziera moje uszy. Zaciskam zęby i powieki, błagając w duchu, żebym mogła do niego dotrzeć.
-Peeta, już biegnę!
Z determinacją wymalowaną na twarzy, rozglądam się po lesie i usiłuję oprzytomnieć. Ruszam w kierunku jego krzyku, najszybciej, jak potrafię. Nie mam pojęcia, jaki widok zastanę, kiedy do niego dotrę, ale już teraz przygotowuję się na najgorsze. Rękawem kurtki niedbale ścieram ślady po łzach z policzków.
Po kilku minutach biegu stwierdzam, że nie dam rady do niego dotrzeć. Każdy krok potęguje ból, rozchodzący się w moim ciele, do tego moja kondycja nie jest już taka, jak przed udziałem w Igrzyskach. Kiedy sobie to uświadamiam kolejne łzy wielkości grochu kapią z mojej drżącej brody. Przyciskam zimne dłonie do twarzy, zataczając się ze zmęczenia. Nie mogę po raz kolejny go stracić. Starał się utrzymywać mnie przy życiu, kosztem własnego. Stawiał moje dobro nad swoje. Robił wszystko, żebym choć przez jedną sekundę czuła się szczęśliwa. Nie mogę tego wszystkiego tak po prostu puścić w zapomnienie wraz z nim samym. Jeśli teraz go stracę, nie pozostanie mi nikt, kogo tak naprawdę bym kochała.
Odrywam drżące dłonie od mokrej twarzy i parę razy mrugam, by poprawić ostrość widzenia. Z nieznanych mi powodów cały las kołysze się przed moimi oczami. Gwałtownie zaciskam powieki, wpadając na najbliższe drzewo i kurczowo trzymam się jego kory, żeby nie upaść.
Zbieram się w sobie, żeby otworzyć oczy, ale po chwili wpadam w panikę. Parę kroków ode mnie widzę blond czuprynę, potem obolałe niebieskie oczy, a na koniec pełno plam ciemnej krwi. Momentalnie zrywam się z miejsca w kierunku chłopaka. Mam wrażenie, jakby powoli kręcił głową, a po sekundzie już wiem, dlaczego.
W niewielkiej odległości od Peety zauważam wysoką postać. Nie muszę się jej długo przyglądać, żeby stwierdzić, że nienawidzę jej całym sercem. Gale pewnie stoi z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Nie zważam na jego obecność, tylko biegnę prosto do Peety.
-Peeta, wszystko będzie dobrze, za chwilę cię stąd wyciągnę- zaczynam łamiącym się głosem, gdy przy nim klęczę. Widzę, że z ledwością zdoła na mnie patrzeć. Obdarowuje mnie wzrokiem wypełnionym bólem, ale dostrzegam w nich coś jeszcze. Drobny kształt troski zmieszanej z miłością, próbuje przedrzeć się przez cierpienie w błękicie jego tęczówek, przez co krztuszę się własnymi łzami. Próbuję opanować drżenie rąk, kiedy rozpinam jego koszulę, by opatrzyć krwawe rany. Jest gorzej niż myślałam. Obrażenia są głębokie, zadane prawdopodobnie nożem kilka razy w klatkę piersiową i brzuch. Z ledwością zdołam stłumić jęk, gdy uświadamiam sobie, że nie dam rady go odratować. Nie mam przy sobie przydatnych bandaży, czy innych rzeczy, którymi zdołałabym zatamować krwawienie z otwartych ran. Nie ma sensu też ciągnąć Peetę do domu. Po drodze z pewnością wykrwawiłby się na śmierć, a ruszanie jego bezwładnego ciała jeszcze bardziej by się do tego przyczyniło.
Peeta stara się oddychać głęboko, wciąż nie spuszczając mnie z oka. Nie mogę już dłużej patrzeć na jego cierpienia, ale nie daję tego po sobie poznać, żeby bardziej go nie przygnębiać. Jedyne, co teraz mogę czuć, to rozpacz i nienawiść jednocześnie. Zamykam oczy, wycierając umazane krwią dłonie w spodnie. W następnej sekundzie szybko wstaję i zbliżam się do Gale’a, który nadal nieruchomo stoi z szerokim uśmieszkiem na twarzy.
-Ty draniu!- wrzeszczę przez łzy, biorę zamach i z całej siły, jaka jeszcze we mnie pozostała, uderzam go z pięści w twarz. Chyba się tego nie spodziewał, bo nieznacznie zatacza się w tył, wyraźnie zdezorientowany- Co on ci takiego zrobił?! Po co to wszystko?! To sprawa między mną a tobą, więc po co go w to wmieszałeś?! Gale, on przez ciebie umrze!
Chłopak wygląda jeszcze na lekko zamroczonego, więc korzystam z okazji, biorę zamach i już mam uderzyć po raz drugi, kiedy czuję ostre pociągnięcie za moje ramię. Mój mózg za późno rejestruje słaby krzyk Peety: „Katniss, uważaj!” I już leżę na twardej ziemi. Próbuję szybko się podnieść, ale w tym samym czasie czuję przeszywający ból w okolicach uda. Kolejny raz krzyczę i padam na ziemię, kurczowo trzymając się za bolącą nogę. Ciężko otwieram oczy i dostrzegam zarys ciała zmiecha, który próbuje dobrać się do mojego ramienia. Głęboko zatapia kły w mojej skórze, tam, gdzie zamierzał, ale tym razem nie zamierzam krzyczeć. Cicho syczę, kiedy czuję, jak paszczą miażdży mój bark, ale w następnej sekundzie nie czuję już nic. Zastanawiam się, czy może nie umarłam, ale gdy widzę, że zmiech odczepił się ode mnie, by teraz zamęczyć Peetę wpadam w przerażenie.
-Nie! Zostaw go w spokoju!
Próbuję się do niego doczołgać, ale po chwili moje uszy rozrywa upiorny wrzask. Kulę się na ziemi, nie mogąc zrobić żadnego ruchu. Zaciskam powieki, bojąc się je otworzyć. Peeta… jego krzyk był tak przeraźliwy, że natychmiast w moich oczach pojawiają się łzy bezsilności.
Potem nie słyszę już nic. Żadnych jęków, krzyków, nawet wzdychania. Nie potrafię przyjąć do wiadomości faktu, że straciłam go, tym razem bezpowrotnie. Przyciskam dłonie do twarzy, wbijając paznokcie w skórę. Dopiero teraz zaczyna się histeryczny szloch. Miotają mną drgawki, aż w pewnych momentach braknie mi tchu, tym bardziej, że słabnę przez rany zadane mi przez zmiecha.
Nagle słyszę własne imię. Niewyraźne i zmieszane z cierpieniem, ale to wystarczy, żebym otworzyła zapłakane oczy i odwróciła głowę w kierunku Peety. Nie ma śladu po bestii, po Gale’u także. Wlepiam wzrok w klatkę piersiową chłopaka, żeby dostrzec, czy unosi się i opada i upewnić się, że to, co usłyszałam nie było tylko wytworem mojej wyobraźni.
Powoli, prawie niezauważalnie próbuje oddychać. Momentalnie, najszybciej, jak mogę wstaję na czworaka i pełznę ku niemu. Przy każdym ruchu cicho jęczę, ale i to nie powstrzyma mnie przed dotarciem do blondyna.
-Peeta?- szepczę niepewnie, delikatnie dotykając jego zimnego policzka. Powoli otwiera oczy i dokładnie mi się przygląda.
-Jesteś ranna- stwierdza ledwo słyszalnym głosem, a ja dostrzegam kolejne głębokie rozcięcia na jego ciele. Przełykam głośno ślinę.
-Cii- szepczę, głaszcząc go po włosach, a po chwili składam delikatny pocałunek na jego zimnych już wargach. Jeszcze przez chwilę dokładnie się we mnie wpatruje, jakby nie chciał przeoczyć żadnego skrawka mojej twarzy. Wiem, że powoli umiera, a ja i tak nie mogę nic zrobić. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Żadnego najmniejszego jęku, choć domyślam się, jak całe ciało niewyobrażalnie musi go boleć.
-Zostaniesz ze mną?
-Zawsze- jęczę przez gorzkie łzy, które muszę skutecznie hamować. Ściskam jego dłoń, aż jego niebieskie tęczówki robią się nieruchome i szkliste, niczym ciche jezioro w Dwunastym Dystrykcie. Nachylam się nad nim i widzę w nich tylko swoje własne odbicie.
Ustało bicie serca, dla którego ja również żyłam.
Wstrzymuję powietrze, wpatrując się w jego klatkę piersiową, która tym razem już się nie unosi. Nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Nadal gorączkowo ściskam dłoń, ale zimnego trupa. Pozwalam sobie na chwilę płaczu i zatracenie się w swoim własnym obezwładniającym bólu. Opadam obok niego, ramię w ramię i walczę z dusznościami. Tarzam się na ziemi, młócąc rękoma po trawie.
Nieco uspokajam się, kiedy z mojego gardła zaczynają się wydobywać okropne zwierzęce dźwięki, jak zwykle, gdy płaczę. Teraz nie czuję już nic. Bezwładnie leżę, wyprana z jakichkolwiek emocji. Tylko moja broda jeszcze trochę trzęsie się po histerycznym płaczu.
Ciężko wstaję, podpierając się na rękach, chcąc jeszcze ostatni raz móc spojrzeć w jego oczy, by nigdy ich nie zapomnieć. Nie zważam na brud i splątane kosmyki włosów, które poprzyklejały się do mojej mokrej twarzy. Nachylam się nad nim, kładąc delikatnie dłoń w miejscu, gdzie powinno bić jego serce.
-Peeta… proszę, nie zostawiaj mnie. Nie możesz mnie opuścić. Błagam, oddychaj…- szepczę, bo na więcej mnie nie stać. Delikatnie nim potrząsam, jak wiele razy, gdy budziłam go rankami w domu. Ale tym razem wiem, że się nie obudzi.
Wpatruję się w jego nieobecne oczy, błagając w duchu, żeby na mnie spojrzał, nawet tym besztającym wzrokiem. Zaciskam pięści na jego koszuli, z ledwością powstrzymując się przed kolejnym wylewem łez. Jego niebieskie tęczówki, które uspokajały mnie po przerażającym koszmarze, już nigdy tego nie zrobią. Niebieskie tęczówki, które przypominały mi, że mam przy sobie kogoś, kto na pewno mnie kocha. Niebieskie tęczówki, które…
Są żywe.
Patrzą na mnie ze strachem i troską jednocześnie. Czuję, jak jego dłonie zacieśniają się na moich ramionach, ale próbuję się od nich oswobodzić, bo to nie jest on, tylko wytwór mojej wyobraźni. Szamoczę się z nim krótką chwilę, zanim drobne ukłucie w przedramię sprawia, że natychmiast zapadam w sen.
Budzę się powoli, stopniowo analizując każdy kąt pomieszczenia, w którym się znajduję, ale najpierw zauważam te błękitne oczy, które naprawdę są żywe. To nie był żaden wytwór mojej wyobraźni. On naprawdę oddycha.
-Peeta! Ty żyjesz!- krzyczę, choć mój głos nie jest jeszcze na tyle silny. Siedzi obok mnie, wydaje mi się trochę zdezorientowany. Natychmiast rzucam się na jego szyję i nieumyślnie wbijam paznokcie w jego plecy. Czuję, jak stara się delikatnie mnie obejmować. Już teraz powoli zaczyna dochodzić do mnie prawda, ale pomimo tego, tym razem prawdziwe łzy staczają się z moich policzków, mocząc jego koszulę.
-Byłeś martwy! Umierałeś!- dyszę mu w kark, a on kładzie jedną dłoń z tyłu mojej głowy, by jeszcze mocniej mnie do siebie przytulić.
-Spokojnie, Katniss. Żyję, a to był tylko zły sen. Nie dam nikomu cię skrzywdzić. Katniss, słyszysz mnie?- szepcze wprost do mojego ucha, ale szlochy nadal nie ustają. Po chwili odsuwa mnie od siebie, by spojrzeć mi w oczy, ale moim ciałem wciąż wstrząsają dreszcze do tego stopnia, że z ledwością zdołam oddychać. Dostrzegam niepokój wymalowany na jego twarzy, kiedy nagle wstaje i krzyczy coś niezrozumiałego, a przynajmniej ja tego nie mogę zrozumieć.
Po kilku sekundach znów czuję ukłucie w to samo miejsce, co przed chwilą i jakby na zawołanie szybko opadam na łóżko. Ciężko oddycham, od czasu do czasu krztusząc się łzami, jednak czuję, że zastrzyk szybko zaczyna działać. Ostatnie, co zdołam zarejestrować, to nieśmiały pocałunek Peety, wprost na moich spierzchniętych ustach i jego kojące słowa, które nie pozwolą znów zatonąć mi w koszmarach.
Specjalnie chciałam dodać ją dziś, gdyż pewna czytelniczka mojego bloga ma w tym dniu urodziny. Ten rozdział dedykuję właśnie jej, ale niestety nie znam jej imienia, ani nawet pseudonimu, bo zapytała mnie z anonimowego konta na asku, ale to nic nie zmienia. Wszystkiego najlepszego, kochana! ;* Mam nadzieję, że ten rozdział przypadnie Ci do gustu.
A teraz z innej beczki- zmieniłam wygląd na blogu, według mnie jest lepiej, ale nie ja jestem od oceniania. Jeśli możecie, to wyraźcie swoją opinię w komentarzu, za co będę niezmiernie wdzięczna. Po prawej stronie dodałam kilka gadżetów, więc jeśli chcecie, możecie zaobserwować bloga i wziąć udział w ankiecie, dzięki której dowiem się, z której perspektywy wolicie czytać rozdziały.
Standardowo przepraszam za opóźnienia, które mam nadzieję, że nie odbiją się na komentarzach, ale cieszę, się, że wróciła mi wena, więc następnego rozdziału możecie spodziewać się wcześniej. Będę Was o tym informowała na bieżąco na blogu lub na moim asku- @Maddy33272.
Nie przeciągam już i tak, jak pisałam ten rozdział dedykuję anonimowej dziewczynie, którą pozdrawiam i jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego w dniu jej urodzin! ;*
K. G.
PS Nie ukrywam, że czekam na Wasze komentarze i do następnej notki!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przez moment nie potrafię wykonać żadnego ruchu, wciąż wlepiając wzrok w ciemną kroplę, która powoli spływa po wierzchu mojej dłoni w stronę kciuka. W przerażeniu na chwilę zamykam oczy, minimalizują nawet własny oddech. Jedynie mojego rozkołatanego serca nie jestem w stanie uspokoić. Ból, który promieniuje z pleców do wszystkich części mojego ciała wciąż ani na sekundę nie ustał.
Mam świadomość, że coś znajduje się tuż nade mną. Wyczuwam czyjś przenikliwy wzrok na moim ciele. Jeden nieprzemyślany ruch i już po mnie. W takiej sytuacji staram się uspokoić i przede wszystkim przedwcześnie nie panikować.
W końcu biorę się w garść i bardzo powoli podnoszę głowę, by spojrzeć w górę, przy okazji powstrzymując jęki bólu, które są bliskie wydobycia się z moich ust. Pomagam sobie rękoma, aż mogę dostrzec korony drzew. Dokładnie badam wzrokiem każdy liść, każdy konar, który znajduje się w zasięgu mojego wzroku. Nie zauważam nic niepokojącego, aż do tej pory.
Gdzieś pomiędzy upstrzonym gwiazdami niebem, a zielonymi liśćmi, łagodnie poruszającymi się na wietrze, przez sekundę mogę dostrzec przerażający błysk. Nieruchomieję, by dokładniej wytężyć wzrok, ale już po chwili widzę coś, co mrozi mi krew w żyłach.
Tuż nad moją głową, na gałęzi zauważam pysk wypełniony trójkątnymi, ostrymi zębami. Ale na tym się nie kończy. Moją uwagę przykuwają długie, zakrzywione pazury w szczególności u nóg stworzenia. Na jednym, najdłuższym z nich dostrzegam czerwoną ciecz, kapiącą na trawę obok mnie. Moja krew. Nie muszę długo się zastanawiać, że to właśnie ten pazur zatopił się w mojej skórze na plecach. Od samego patrzenia mam wrażenie, jakby ból jeszcze bardziej się nasilał.
Nie mam żadnych wątpliwości, by stwierdzić, że mam do czynienia ze zmieszańcem. Tylko skąd się wziął w lasach Dwunastego Dystryktu? Zamierzam dokładniej mu się przyjrzeć, ale zastanawia mnie fakt, że jeszcze nie zeskoczył i nie rozerwał mnie na strzępy. Na pewno zauważył, że się poruszam, zresztą właśnie wpatrujemy się sobie w oczy.
Zmiech ma podłużny pysk, długi ogon oraz krótkie, zakrzywione przednie łapy. Z wyglądu przypomina mi przerośniętą jaszczurkę. Dzięki długim, tylnym łapom może poruszać się z zadziwiającą prędkością, o czym sama wcześniej się przekonałam.
Nagle, leśne powietrze przeszywa histeryczny wrzask, tak donośny, że momentalnie zrywam się z miejsca. Pomimo bólu, za sprawą którego prawie nie mogę oddychać, staram się gnać wprost do źródła dźwięku. Zaciskam zęby, kiedy na moich policzkach pojawiają się pierwsze łzy. Nie wiem dokładnie, dlaczego się tam znalazły. Może to z powodu rozdartej skóry na plecach, a może dlatego, że dobrze wiem, do kogo należą owe wrzaski.
-Peeta!- rozpaczliwie krzyczę, na chwilę się zatrzymując. Nie zważam nawet na zmiecha, który za moment odnajdzie mnie i rozszarpie na drobne kawałki. Przystaję, oparta skronią o korę drzewa, wdychając zapach lasu, który pozwala mi trzeźwo myśleć. W głowie dźwięczy mi jego histeryczny wrzask, domagający się pomocy. Kiedy go sobie przypominam zaczynam cicho płakać.
Peeta…
Muszę go odnaleźć. Muszę mu pomóc. Jestem mu to winna.
Zbieram się w sobie, kiedy mogę dosłyszeć szybkie kroki zmiecha, gdzieś za mną. Nabieram powietrza- choć nie przychodzi mi to łatwo ze względu na ból w plecach- i najgłośniej, jak tylko mogę ponawiam jego imię. Rozpaczliwie, próbuję jeszcze kilka razy, aż gardło zaczyna mnie boleć, ale nie uzyskuję żadnej odpowiedzi. Ciężko dyszę, nie mogąc pohamować łez, które bezczelnie spływają po moich policzkach. Ze złością uderzam pięścią w korę drzewa i szybkim krokiem ruszam przed siebie.
Wiem, że to był on. Wszędzie poznałabym jego głos. Nie mogłam się pomylić w tym jednym przypadku.
Wtem otrzymuję spóźnioną odpowiedź. Kolejny upiorny wrzask rozdziera moje uszy. Zaciskam zęby i powieki, błagając w duchu, żebym mogła do niego dotrzeć.
-Peeta, już biegnę!
Z determinacją wymalowaną na twarzy, rozglądam się po lesie i usiłuję oprzytomnieć. Ruszam w kierunku jego krzyku, najszybciej, jak potrafię. Nie mam pojęcia, jaki widok zastanę, kiedy do niego dotrę, ale już teraz przygotowuję się na najgorsze. Rękawem kurtki niedbale ścieram ślady po łzach z policzków.
Po kilku minutach biegu stwierdzam, że nie dam rady do niego dotrzeć. Każdy krok potęguje ból, rozchodzący się w moim ciele, do tego moja kondycja nie jest już taka, jak przed udziałem w Igrzyskach. Kiedy sobie to uświadamiam kolejne łzy wielkości grochu kapią z mojej drżącej brody. Przyciskam zimne dłonie do twarzy, zataczając się ze zmęczenia. Nie mogę po raz kolejny go stracić. Starał się utrzymywać mnie przy życiu, kosztem własnego. Stawiał moje dobro nad swoje. Robił wszystko, żebym choć przez jedną sekundę czuła się szczęśliwa. Nie mogę tego wszystkiego tak po prostu puścić w zapomnienie wraz z nim samym. Jeśli teraz go stracę, nie pozostanie mi nikt, kogo tak naprawdę bym kochała.
Odrywam drżące dłonie od mokrej twarzy i parę razy mrugam, by poprawić ostrość widzenia. Z nieznanych mi powodów cały las kołysze się przed moimi oczami. Gwałtownie zaciskam powieki, wpadając na najbliższe drzewo i kurczowo trzymam się jego kory, żeby nie upaść.
Zbieram się w sobie, żeby otworzyć oczy, ale po chwili wpadam w panikę. Parę kroków ode mnie widzę blond czuprynę, potem obolałe niebieskie oczy, a na koniec pełno plam ciemnej krwi. Momentalnie zrywam się z miejsca w kierunku chłopaka. Mam wrażenie, jakby powoli kręcił głową, a po sekundzie już wiem, dlaczego.
W niewielkiej odległości od Peety zauważam wysoką postać. Nie muszę się jej długo przyglądać, żeby stwierdzić, że nienawidzę jej całym sercem. Gale pewnie stoi z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Nie zważam na jego obecność, tylko biegnę prosto do Peety.
-Peeta, wszystko będzie dobrze, za chwilę cię stąd wyciągnę- zaczynam łamiącym się głosem, gdy przy nim klęczę. Widzę, że z ledwością zdoła na mnie patrzeć. Obdarowuje mnie wzrokiem wypełnionym bólem, ale dostrzegam w nich coś jeszcze. Drobny kształt troski zmieszanej z miłością, próbuje przedrzeć się przez cierpienie w błękicie jego tęczówek, przez co krztuszę się własnymi łzami. Próbuję opanować drżenie rąk, kiedy rozpinam jego koszulę, by opatrzyć krwawe rany. Jest gorzej niż myślałam. Obrażenia są głębokie, zadane prawdopodobnie nożem kilka razy w klatkę piersiową i brzuch. Z ledwością zdołam stłumić jęk, gdy uświadamiam sobie, że nie dam rady go odratować. Nie mam przy sobie przydatnych bandaży, czy innych rzeczy, którymi zdołałabym zatamować krwawienie z otwartych ran. Nie ma sensu też ciągnąć Peetę do domu. Po drodze z pewnością wykrwawiłby się na śmierć, a ruszanie jego bezwładnego ciała jeszcze bardziej by się do tego przyczyniło.
Peeta stara się oddychać głęboko, wciąż nie spuszczając mnie z oka. Nie mogę już dłużej patrzeć na jego cierpienia, ale nie daję tego po sobie poznać, żeby bardziej go nie przygnębiać. Jedyne, co teraz mogę czuć, to rozpacz i nienawiść jednocześnie. Zamykam oczy, wycierając umazane krwią dłonie w spodnie. W następnej sekundzie szybko wstaję i zbliżam się do Gale’a, który nadal nieruchomo stoi z szerokim uśmieszkiem na twarzy.
-Ty draniu!- wrzeszczę przez łzy, biorę zamach i z całej siły, jaka jeszcze we mnie pozostała, uderzam go z pięści w twarz. Chyba się tego nie spodziewał, bo nieznacznie zatacza się w tył, wyraźnie zdezorientowany- Co on ci takiego zrobił?! Po co to wszystko?! To sprawa między mną a tobą, więc po co go w to wmieszałeś?! Gale, on przez ciebie umrze!
Chłopak wygląda jeszcze na lekko zamroczonego, więc korzystam z okazji, biorę zamach i już mam uderzyć po raz drugi, kiedy czuję ostre pociągnięcie za moje ramię. Mój mózg za późno rejestruje słaby krzyk Peety: „Katniss, uważaj!” I już leżę na twardej ziemi. Próbuję szybko się podnieść, ale w tym samym czasie czuję przeszywający ból w okolicach uda. Kolejny raz krzyczę i padam na ziemię, kurczowo trzymając się za bolącą nogę. Ciężko otwieram oczy i dostrzegam zarys ciała zmiecha, który próbuje dobrać się do mojego ramienia. Głęboko zatapia kły w mojej skórze, tam, gdzie zamierzał, ale tym razem nie zamierzam krzyczeć. Cicho syczę, kiedy czuję, jak paszczą miażdży mój bark, ale w następnej sekundzie nie czuję już nic. Zastanawiam się, czy może nie umarłam, ale gdy widzę, że zmiech odczepił się ode mnie, by teraz zamęczyć Peetę wpadam w przerażenie.
-Nie! Zostaw go w spokoju!
Próbuję się do niego doczołgać, ale po chwili moje uszy rozrywa upiorny wrzask. Kulę się na ziemi, nie mogąc zrobić żadnego ruchu. Zaciskam powieki, bojąc się je otworzyć. Peeta… jego krzyk był tak przeraźliwy, że natychmiast w moich oczach pojawiają się łzy bezsilności.
Potem nie słyszę już nic. Żadnych jęków, krzyków, nawet wzdychania. Nie potrafię przyjąć do wiadomości faktu, że straciłam go, tym razem bezpowrotnie. Przyciskam dłonie do twarzy, wbijając paznokcie w skórę. Dopiero teraz zaczyna się histeryczny szloch. Miotają mną drgawki, aż w pewnych momentach braknie mi tchu, tym bardziej, że słabnę przez rany zadane mi przez zmiecha.
Nagle słyszę własne imię. Niewyraźne i zmieszane z cierpieniem, ale to wystarczy, żebym otworzyła zapłakane oczy i odwróciła głowę w kierunku Peety. Nie ma śladu po bestii, po Gale’u także. Wlepiam wzrok w klatkę piersiową chłopaka, żeby dostrzec, czy unosi się i opada i upewnić się, że to, co usłyszałam nie było tylko wytworem mojej wyobraźni.
Powoli, prawie niezauważalnie próbuje oddychać. Momentalnie, najszybciej, jak mogę wstaję na czworaka i pełznę ku niemu. Przy każdym ruchu cicho jęczę, ale i to nie powstrzyma mnie przed dotarciem do blondyna.
-Peeta?- szepczę niepewnie, delikatnie dotykając jego zimnego policzka. Powoli otwiera oczy i dokładnie mi się przygląda.
-Jesteś ranna- stwierdza ledwo słyszalnym głosem, a ja dostrzegam kolejne głębokie rozcięcia na jego ciele. Przełykam głośno ślinę.
-Cii- szepczę, głaszcząc go po włosach, a po chwili składam delikatny pocałunek na jego zimnych już wargach. Jeszcze przez chwilę dokładnie się we mnie wpatruje, jakby nie chciał przeoczyć żadnego skrawka mojej twarzy. Wiem, że powoli umiera, a ja i tak nie mogę nic zrobić. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Żadnego najmniejszego jęku, choć domyślam się, jak całe ciało niewyobrażalnie musi go boleć.
-Zostaniesz ze mną?
-Zawsze- jęczę przez gorzkie łzy, które muszę skutecznie hamować. Ściskam jego dłoń, aż jego niebieskie tęczówki robią się nieruchome i szkliste, niczym ciche jezioro w Dwunastym Dystrykcie. Nachylam się nad nim i widzę w nich tylko swoje własne odbicie.
Ustało bicie serca, dla którego ja również żyłam.
Wstrzymuję powietrze, wpatrując się w jego klatkę piersiową, która tym razem już się nie unosi. Nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Nadal gorączkowo ściskam dłoń, ale zimnego trupa. Pozwalam sobie na chwilę płaczu i zatracenie się w swoim własnym obezwładniającym bólu. Opadam obok niego, ramię w ramię i walczę z dusznościami. Tarzam się na ziemi, młócąc rękoma po trawie.
Nieco uspokajam się, kiedy z mojego gardła zaczynają się wydobywać okropne zwierzęce dźwięki, jak zwykle, gdy płaczę. Teraz nie czuję już nic. Bezwładnie leżę, wyprana z jakichkolwiek emocji. Tylko moja broda jeszcze trochę trzęsie się po histerycznym płaczu.
Ciężko wstaję, podpierając się na rękach, chcąc jeszcze ostatni raz móc spojrzeć w jego oczy, by nigdy ich nie zapomnieć. Nie zważam na brud i splątane kosmyki włosów, które poprzyklejały się do mojej mokrej twarzy. Nachylam się nad nim, kładąc delikatnie dłoń w miejscu, gdzie powinno bić jego serce.
-Peeta… proszę, nie zostawiaj mnie. Nie możesz mnie opuścić. Błagam, oddychaj…- szepczę, bo na więcej mnie nie stać. Delikatnie nim potrząsam, jak wiele razy, gdy budziłam go rankami w domu. Ale tym razem wiem, że się nie obudzi.
Wpatruję się w jego nieobecne oczy, błagając w duchu, żeby na mnie spojrzał, nawet tym besztającym wzrokiem. Zaciskam pięści na jego koszuli, z ledwością powstrzymując się przed kolejnym wylewem łez. Jego niebieskie tęczówki, które uspokajały mnie po przerażającym koszmarze, już nigdy tego nie zrobią. Niebieskie tęczówki, które przypominały mi, że mam przy sobie kogoś, kto na pewno mnie kocha. Niebieskie tęczówki, które…
Są żywe.
Patrzą na mnie ze strachem i troską jednocześnie. Czuję, jak jego dłonie zacieśniają się na moich ramionach, ale próbuję się od nich oswobodzić, bo to nie jest on, tylko wytwór mojej wyobraźni. Szamoczę się z nim krótką chwilę, zanim drobne ukłucie w przedramię sprawia, że natychmiast zapadam w sen.
Budzę się powoli, stopniowo analizując każdy kąt pomieszczenia, w którym się znajduję, ale najpierw zauważam te błękitne oczy, które naprawdę są żywe. To nie był żaden wytwór mojej wyobraźni. On naprawdę oddycha.
-Peeta! Ty żyjesz!- krzyczę, choć mój głos nie jest jeszcze na tyle silny. Siedzi obok mnie, wydaje mi się trochę zdezorientowany. Natychmiast rzucam się na jego szyję i nieumyślnie wbijam paznokcie w jego plecy. Czuję, jak stara się delikatnie mnie obejmować. Już teraz powoli zaczyna dochodzić do mnie prawda, ale pomimo tego, tym razem prawdziwe łzy staczają się z moich policzków, mocząc jego koszulę.
-Byłeś martwy! Umierałeś!- dyszę mu w kark, a on kładzie jedną dłoń z tyłu mojej głowy, by jeszcze mocniej mnie do siebie przytulić.
-Spokojnie, Katniss. Żyję, a to był tylko zły sen. Nie dam nikomu cię skrzywdzić. Katniss, słyszysz mnie?- szepcze wprost do mojego ucha, ale szlochy nadal nie ustają. Po chwili odsuwa mnie od siebie, by spojrzeć mi w oczy, ale moim ciałem wciąż wstrząsają dreszcze do tego stopnia, że z ledwością zdołam oddychać. Dostrzegam niepokój wymalowany na jego twarzy, kiedy nagle wstaje i krzyczy coś niezrozumiałego, a przynajmniej ja tego nie mogę zrozumieć.
Po kilku sekundach znów czuję ukłucie w to samo miejsce, co przed chwilą i jakby na zawołanie szybko opadam na łóżko. Ciężko oddycham, od czasu do czasu krztusząc się łzami, jednak czuję, że zastrzyk szybko zaczyna działać. Ostatnie, co zdołam zarejestrować, to nieśmiały pocałunek Peety, wprost na moich spierzchniętych ustach i jego kojące słowa, które nie pozwolą znów zatonąć mi w koszmarach.
środa, 5 sierpnia 2015
39. "Znam takie miejsca"
Witajcie, kochani! <3
Myślałam, że uda mi się napisać tą notkę wcześniej, ale słowa w ogóle mi się nie kleiły i sami chyba rozumiecie... Wakacje, gorąco, wyjazdy, spotkania... Ja sama nie chciałabym spędzić tego czasu przed komputerem. Nie to, że mi się nie chce pisać. Bardzo lubię to hobby, ale chciałam też trochę odpocząć od tego myślenia nad dalszymi wydarzeniami. Poza tym u mnie nie ma tak, że piszę rozdział w parę godzin. Owszem, czasem tak jest, ale to sporadyczne wypadki, które mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Ten rozdział dla przykładu pisałam ponad półtora tygodnia, a i tak nie wyszedł tak, jakbym tego chciała. W lato wena się mnie nie klei, nie mam siły siedzieć całe popołudnie, zamknięta w pokoju, głowiąc się nad napisaniem notki, więc przepraszam za jakiekolwiek spóźnienia i niedopatrzenia w tym rozdziale.
Po drugie, myślałam, że uda mi się napisać wcześniej, ale jednak nie wyrobiłam się nawet na piątek, za co cholernie przepraszam. A właśnie, w piątek zeszłego tygodnia, minęła pierwsza rocznica założenia bloga i opublikowania na nim pierwszego rozdziału! Naprawdę nie miałam pojęcia, że wytrzymam tak długo. Dzięki Wam, uwierzyłam, że jednak mogę coś osiągnąć, i chociaż ten blog nie zbiera rekordowych ilości komentarzy i wyświetleń, to i tak dla mnie jest największym osiągnięciem. Bardzo dziękuję Wam za ten rok znoszenia moich nieregularnych notek, czekania i komentowania. Jesteście naprawdę wspaniali <3 Żadne moje słowa nie wyrażą tego, jak jestem Wam wdzięczna za bycie ze mną przez tak długi czas. DZIĘKUJĘ!
Dziękuję za 227 komentarz. Dziękuję za ponad 38 tysięcy wyświetleń. Dziękuję za motywowanie mnie do dalszej pracy. Po prostu dziękuję Wam, że jesteście.
Chciałam jeszcze spytać, czy ktoś z Was mógłby zrobić dla mnie nowy szablon na bloga? Po roku chyba każdemu by się taki znudził, więc szukam czegoś nowego, wiecie z efektem "wow". Znacie może kogoś, kto robi cudne szablony? A może sami robicie? Będę dozgonnie wdzięczna <3
Co do dzisiejszego rozdziału, nie jestem przekonana, czy Wam się spodoba. Napisałam go dosyć... dziwnie? Na początku jest znów perspektywa Peety, ale później... sami się dowiecie :3 Zmieniłam, ponieważ nie potrafię pisać z jego oczu i kropka. Nie wychodzi mi, bo Peeta to facet z bogatym słownictwem, a ja jestem dziewczyną i nie potrafię myśleć po męsku, przepraszam. Ale to nie znaczy, że już więcej notki z jego perspektywy nie będzie. Jeśli Wam się spodobały i będziecie chcieli więcej to może się przełamię :3
Trochę się rozpisałam, przepraszam, jeśli Was tym zanudziłam, ale musiałam wyjaśnić Wam parę kwestii. Dłużej nie przeciągając, zapraszam do czytania i wyrażania swojej opinii w komentarzach!
Do następnego rozdziału! Buziaki!
K. G.
PS Dziękuję za 20 komentarzy pod ostatnią notką! To niewyobrażalnie motywuje <3
I jeśli macie do mnie jakiekolwiek pytania, zapraszam na mojego aska- @Maddy33272
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-U panny Mellark doszło do niewielkiego krwotoku wewnętrznego- na tych słowach na chwilę zamieram. Wciąż nie potrafię nabrać powietrza do ust. Czuję, jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Instynktownie chwytam Johannę za rękę, ale ona nie ma mi tego za złe. Wręcz jeszcze mocniej zaciska swoje place na moich. W myślach powtarzam sobie tylko jedno, proste zdanie: „Ona musi żyć”- Ale spokojnie, udało nam się zatamować krwawienie oraz operacja w pełni zakończyła się pomyślnie.
Głośno wypuszczam powietrze z ust. Jedyne, co teraz mogę czuć, to ulgę. Katniss żyje, a ja wciąż potrafię oddychać. Zamykam oczy, by choć trochę się uspokoić, ale po chwili gwałtownie je otwieram. Na usta ciska mi się jedno ważne pytanie: „Co z Willow?” Zamiast tego tylko stoję, pytająco spoglądając na lekarza. Żadne słowa nie mogą wydostać się z moich ust. Po chwili jednak Johanna mnie wyręcza.
-Co z jej dzieckiem?- słyszę głos brunetki i jeszcze mocniej ściska moją dłoń.
-Jest całe i zdrowe. Szybko opanowaliśmy sytuację, więc nie powinny pojawić się żadne powikłania. Chciałbym jeszcze zapytać, czy panna Mellark przed krwotokiem doznała jakichś urazów w okolicach czaszki?
Zimne dreszcze oblewają całe moje ciało. Okolice czaszki? Zagryzam dolną wargę, próbując się skupić na tym, co działo się dzisiejszego wieczoru. Po moim wtargnięciu do domu, raczej Katniss już nic się nie stało. Później tylko straciła przytomność, ale nie byłem z nią od początku przyjścia Gale’a. Nie mam pojęcia, co mógł jej zrobić.
-Tak, Katniss uderzyła tyłem głową o poręcz kanapy, ale wyglądało to całkiem niegroźnie. Nie wiedziałem, że to może się aż tak skończyć- odpowiada Haymitch, drapiąc się w głowę.
-To wyjaśniałoby krwotok wewnątrzczaszkowy, który zdiagnozowaliśmy u panny Mellark.
Marszczę brwi, powoli normując oddech. W mojej głowie kołacze tylko jedna myśl, że Katniss żyje i nic jej nie jest. Mam ochotę płakać, ale nie ze strachu o nią. To łzy wdzięczności za to, że jeszcze będę miał okazję ją przytulić i po prostu mieć przy sobie.
-Kiedy mógłbym ją zobaczyć?- pytam, drżącym głosem, powstrzymując się przed łkaniem na szpitalnych korytarzach.
-Dziś jest to wykluczone. Panna Mellark obecnie przebywa w śpiączce farmakologicznej oraz potrzebuje ciszy i spokoju, aby jej organizm mógł się poprawnie zregenerować. Proszę przyjść jutro w okolicach wieczora, być może wtedy już się wybudzi- lekarz posyła mi pokrzepiający uśmiech. Później dodaje jeszcze parę słów pociechy i odchodzi w głąb jednego z korytarzy.
Chowam twarz w dłoniach, bezwładnie opadając na krzesło. Zamykam oczy, błagając, aby to wszystko było tylko zwykłym koszmarem. Mój mózg rejestruje różne bodźce dochodzące z zewnątrz, ale w ogóle nie reaguję na nie. Haymitch próbuje coś do mnie mówić, Johanna siada obok, delikatnie obejmując mnie ramieniem, a ja po prostu zaczynam przyswajać sobie wszystkie wiadomości, które otrzymałem od lekarza.
Katniss żyje.
Krwotok wewnątrzczaszkowy.
Śpiączka farmakologiczna.
Willow przeżyła.
Jutro ją zobaczę.
Pozwalam, by tylko jedna, pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Od spojrzenia w jej delikatnie szare tęczówki dzieli mnie zaledwie i aż ponad dwadzieścia cztery godziny. To zarazem błogosławieństwo i przekleństwo. W tej chwili jedyne, czego pragnę, to przytulić ją piersi i szepnąć wprost do jej ucha, że już nigdy nie pozwolę jej skrzywdzić. Nigdy jej nie zostawię, choćby groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo, zostanę przy niej. Zawsze.
Zmierzam między drzewami w głąb lasu. Tak, jak wspominałam, nie czuję się już pewnie, jak parę lat temu. Każdy podmuch wiatru wydaje mi się zdradliwy. Mam wrażenie, jakby nawet pohukiwanie sów miałoby zesłać na mnie nieprzewidziane nieszczęście. Jedynie łuk, trzymany w mojej zaciśniętej dłoni, dodaje mi trochę wiary w siebie. Co parę minut sięgam ręką, by upewnić się, że strzały w moim kołczanie nadal są tam, gdzie powinny. Poruszam się niemalże bezszelestnie. Ciemna noc już dawno okryła las, zmuszając mnie do wytężania wzroku.
Na chwilę przystaję i zaciągam się tym charakterystycznym leśnym powietrzem, w którym natychmiastowo rozpoznaję zapach sosen. Przymykam oczy, jeszcze bardziej rozkoszując się tą znajomą mi wonią.
Napełniona rześkim aromatem siadam pod pobliskim drzewem. Z małej torby, przewieszonej przez moje ramię, wyjmuję kilka krakersów, które zabrałam z domu. Przez chwilę zajadam się przysmakiem, obserwując okolicę. Cały las zapadł w silny sen. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam tutaj tak późną porą. Może to nawet lepiej. Przechadzki do lasu w nocy są jeszcze bardziej interesujące i myślę, że nawet częściej będę to powtarzać.
Strzepuję okruchy z koszuli i opieram głowę o korę drzewa. Głęboko oddycham, wsłuchując się w dźwięki, jakie wydaje las. Od czasu do czasu liście naokoło mnie szeleszczą, ale nic poza tym. Nawet sowa przestała pohukiwać. Gwałtownie otwieram oczy, gdy sobie to uświadamiam. Dłoń przesuwam na łuk, który leży tuż przy mnie, by mieć go w pogotowiu. Dokładnie rozglądam się, ale nie zauważam nic niepokojącego. Mimo to, dreszcze pojawiają się na moim ciele i niekontrolowanie się wzdrygam.
Ta przenikliwa cisza coraz bardziej zaczyna mnie niepokoić. Mogę dosłyszeć nawet własny oddech, a to raczej dobrze nie wróży. Już mam się podnosić, by wrócić do domu, ale jednak z niewiadomych przyczyn zaczynam śpiewać, by zakłócić ten niczym nie zmącony spokój.
Chcę, żeby z moich ust wydobyły się słowa pieśni „Drzewo Wisielców”, ale nie potrafię jej zaśpiewać. Jakby wyrazy tych dobrze znanych mi wersów ugrzęzły w moim gardle. Po chwili jednak dochodzę do wniosku, że śpiewanie tej piosenki w nocy, w dodatku w lesie nie jest najlepszym pomysłem. Zamiast tego pierwsza melodia, jaka przychodzi mi do głowy jest dość prosta. Usłyszałam ją parę lat temu na Ćwieku od młodej kobiety, która, jak teraz wnioskuję, śpiewem zarabiała na chleb. Pomimo jej starań, jednak w dziurawym i starym kapeluszu, który położyła przed sobą, nie znalazło się za wiele pieniędzy. Nim zdążę zacząć rozmyślać, czy owa kobieta jeszcze żyje, staram przypomnieć sobie słowa piosenki. Tamtego dnia natychmiastowo je zapamiętałam, ale później w domu zapisałam je na kartce, by za szybko nie wyleciały z mojej głowy.
Ponownie opieram głowę o pień drzewa i nieśmiało zaczynam szeptać słowa piosenki, by później coraz głośniej je śpiewać:
„Stoisz, obejmując mnie w talii.
To jest scena, jesteśmy na widoku.
Słyszę jak szepczą kiedy ich mijamy,
To zły znak, zły znak.
Coś się stanie, kiedy wszyscy się dowiedzą.
Widzę krążące sępy i ciemne chmury.
Miłość to delikatny, mały płomień,
Może się wypalić.
Bo oni mają klatki, oni mają skrzynki
I pistolety, oni są łowcami, my jesteśmy lisami.
I uciekamy.”
Nagle przerywam, słysząc donośny dźwięk łamanej gałęzi. Nie potrafię wykonać żadnego ruchu, zostałam sparaliżowana przez strach. Mój wzrok utkwiony został tylko w jednym miejscu gdzieś w oddali. Nie mogę uspokoić mojego rozkołatanego serca, które z każdą sekundą zdaje się szybciej bić. Kurczowo zaciskam palce na łuku, nie mogąc odwrócić głowy za drzewo, skąd dosłyszałam owy dźwięk. Czekam w bezruchu jeszcze chwilę, ale nic nie słyszę. Żadnego drobnego hałasu. Wmawiam sobie, że mój słuch płata mi figle i sama do siebie uśmiecham się przekonująco. Zwilżam usta językiem, nadal palcami dotykając łuku i, by dodać sobie odrobinę otuchy, zaczynam śpiewać refren utworu:
„Oni są łowcami, my jesteśmy lisami.
I uciekamy.
Po prostu chwyć mnie za rękę i nigdy nie puszczaj.
Kochanie.
Kochanie, znam miejsca, w których nas nie znajdą.
Za wszelką cenę będą starali się nas wytropić, ale bezskutecznie. Bo znam miejsca, w których możemy się ukryć. Znam takie miejsca…
Za wszelką cenę będą starali się nas wytropić, ale bezskutecznie. Bo znam miejsca, w których możemy się ukryć. Znam takie miejsca...”*
Nagle, czuję gwałtowne pociągnięcie za rękaw mojej kurtki. Nim zdążę dosięgnąć dłonią łuku, ktoś już ciągnie mnie na ziemi po plecach w przeciwnym kierunku. Wrzeszczę. Tą jedną czynność jestem w stanie wykonywać. Słyszę ciężkie i szybkie kroki osoby, która mnie ciągnie. Próbuję za wszelką cenę wyrwać się, ale jednak przynosi to marne skutki. Ten ktoś jest zdecydowanie za silny. Albo może raczej to coś. Usiłuję odwrócić głowę, by dostrzec choć zarys tej postaci, ale nawet i to nie idzie mi dobrze.
Uderzam ciałem o różne przeszkody. Korzenie drzew, wystające z ziemi ranią mój kręgosłup do tego stopnia, że przez chwilę nie mogę oddychać. W dodatku kurtka, za którą jestem uprowadzana, uciska moje gardło. Gałęzie krzewów miotają się po mojej twarzy, z pewnością pozostawiając na niej otwarte rany. Najbardziej ubolewam nad tym, że nie zdążyłam zabrać łuku. Nie mam jak się bronić, nie licząc strzał, które, mam nadzieję, nadal są w moim kołczanie.
Wydaje mi się, że poruszamy się z prędkością światła. Korony drzew nade mną raz za razem przesuwają się, odkrywając usiane gwiazdami niebo. Jeszcze raz usiłuję się miotać, by tylko utrudnić uprowadzenie mnie przeciwnikowi. Z desperacją chwytam najróżniejszych korzeni, czy gałęzi krzewów, ale i to nie powstrzyma napastnika. Moje wysiłki, tak jak myślałam, idą na marne.
Mimo trudności, próbuję złożyć myśli w spójną całość. Jednak nie mogę tego zrobić. Czuję, jak przeciwnik gwałtownie mnie puszcza, a ja uderzam głową o ziemię. Ból wykrzywia moją twarz w grymasie, ale nie mogę teraz być przez niego osłabiona. Natychmiast otwieram oczy i nakazuję sobie w tej chwili wstać z ziemi. Domyślam się, że ten, kto mnie uprowadził ma jakieś zamiary względem mojej osoby. Odwracam się na brzuch i szybko przeczesuję wzrokiem okolicę. W tej części lasu drzewa wydają mi się rzadsze, to z kolei dla mnie zła wiadomość. Nie będzie dane mi tak łatwo zgubić wroga. Zauważam jeszcze jeden, ważny szczegół. Nie ma tutaj drzew iglastych. Gdziekolwiek się rozejrzę, mój wzrok spotyka się z liściastymi okazami, przez co panuje tu jeszcze gorsza ciemność. Spoglądam w górę i tak, jak myślałam, korony drzew nie przepuszczają tutaj światła księżyca. Będzie to dla mnie wielkim utrudnieniem. Muszę dobrze wytężyć wzrok, żeby dostrzec nawet zarys własnych palców u rąk.
Nagle do moich uszu dobiega przerażający ryk. Na sekundę przestaję oddychać, leżąc w bezruchu. Usiłuję rozpoznać, skąd dobiegł ten dźwięk. Ciarki przebiegają przez moje plecy, kiedy orientuję się, że dochodził gdzieś za mną. Głośno przełykam ślinę i szybko wstaję z ziemi, otrzepując się z kawałków ściółki leśnej. Strach przejmuje kontrolę nad moim ciałem, gdy nie wyczuwam żadnego ciężaru na moich plecach. Dla pewności sięgam dłonią za plecy, ale nie mam na sobie mojego kołczanu. Lekko kręcę głową sama do siebie, nie mogąc uwierzyć, że takie rzeczy zawsze muszą spotykać właśnie mnie.
Spokojnie, na pewno jest z tego jakieś wyjście…
Rozglądam się dookoła, gdy słyszę już drugi ryk, tym razem z innej strony lasu. Długo nie myśląc, co teraz powinnam zrobić, z histerią rzucam się do ucieczki. Wiem, że nie mam żadnych szans, ale mimo to muszę jakimś cudem wyrwać się z tego przeklętego miejsca.
Nie musiałam zbytnio tracić sił, gdyż już na pierwszym zakręcie zostaję dopadnięta przez bestię i skutecznie unieruchomiona. Przewraca mnie na brzuch, przy okazji poważnie raniąc w łydkę. Czuję, jak napiera na moje plecy ciężarem swojego ciała. Już wiem, że mam do czynienia z niełatwym przeciwnikiem.
Wtem, mam wrażenie, jakby moje plecy zostały rozrywane jakimś narzędziem tortur. Cały las przeszywa mój przeraźliwy wrzask, domagający się pomocy. Kulę się z bólu, nie mogąc zaczerpnąć powietrza. Duszę się w konwulsjach, zaciskając w pięściach trawę.
Po paru minutach uspokajam się na tyle, by zauważyć, że bestia zniknęła. Z ledwością udaje mi się podnieść wzrok i wybadać teren. Czuję, jak po moich plecach spływają ciepłe stróżki krwi. Mam wrażenie, że ból z każdą sekundą jeszcze się powiększa. Nie mam ochoty nawet myśleć, jak wielka rana widnieje na moich plecach. Uznaję, że mam chwilę czasu na odpoczynek, więc kładę policzek na ziemi, ciężko oddychając. I tak daleko nie uciekłabym w takim stanie.
Przez parę sekund mój wzrok utkwiony jest w moją dłoń, którą skubię kępkę trawy. Próbuję myśleć, jak wyplątać się z tej sytuacji, ale wciąż nasilający się ból skutecznie mi to utrudnia. Raz za razem syczę, gdy nie potrafię już wytrzymać. Przecież nie mogę tak wiecznie leżeć.
Myślę, że najgorsze mam już za sobą, ale jednak moje stwierdzenia się nie sprawdzają. Czuję lekkie kapnięcie na mojej dłoni. Pierwszą moją myślą jest, że zbiera się na deszcz. To i nawet lepiej. Zmyje krew z mojej rany na plecach i będzie mi łatwiej uciec.
Kiedy przenoszę wzrok na moją dłoń, znów zamieram. Zamiast małej, niewinnej kropelki deszczu, której tak bardzo pragnęłam, zauważam też kroplę, ale wielką i w dodatku ciemną. Nie muszę dokładniej jej się przyglądać, by stwierdzić, że to krew. Moja własna krew…
*"I Know Places"- Taylor Swift
Myślałam, że uda mi się napisać tą notkę wcześniej, ale słowa w ogóle mi się nie kleiły i sami chyba rozumiecie... Wakacje, gorąco, wyjazdy, spotkania... Ja sama nie chciałabym spędzić tego czasu przed komputerem. Nie to, że mi się nie chce pisać. Bardzo lubię to hobby, ale chciałam też trochę odpocząć od tego myślenia nad dalszymi wydarzeniami. Poza tym u mnie nie ma tak, że piszę rozdział w parę godzin. Owszem, czasem tak jest, ale to sporadyczne wypadki, które mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Ten rozdział dla przykładu pisałam ponad półtora tygodnia, a i tak nie wyszedł tak, jakbym tego chciała. W lato wena się mnie nie klei, nie mam siły siedzieć całe popołudnie, zamknięta w pokoju, głowiąc się nad napisaniem notki, więc przepraszam za jakiekolwiek spóźnienia i niedopatrzenia w tym rozdziale.
Po drugie, myślałam, że uda mi się napisać wcześniej, ale jednak nie wyrobiłam się nawet na piątek, za co cholernie przepraszam. A właśnie, w piątek zeszłego tygodnia, minęła pierwsza rocznica założenia bloga i opublikowania na nim pierwszego rozdziału! Naprawdę nie miałam pojęcia, że wytrzymam tak długo. Dzięki Wam, uwierzyłam, że jednak mogę coś osiągnąć, i chociaż ten blog nie zbiera rekordowych ilości komentarzy i wyświetleń, to i tak dla mnie jest największym osiągnięciem. Bardzo dziękuję Wam za ten rok znoszenia moich nieregularnych notek, czekania i komentowania. Jesteście naprawdę wspaniali <3 Żadne moje słowa nie wyrażą tego, jak jestem Wam wdzięczna za bycie ze mną przez tak długi czas. DZIĘKUJĘ!
Dziękuję za 227 komentarz. Dziękuję za ponad 38 tysięcy wyświetleń. Dziękuję za motywowanie mnie do dalszej pracy. Po prostu dziękuję Wam, że jesteście.
Chciałam jeszcze spytać, czy ktoś z Was mógłby zrobić dla mnie nowy szablon na bloga? Po roku chyba każdemu by się taki znudził, więc szukam czegoś nowego, wiecie z efektem "wow". Znacie może kogoś, kto robi cudne szablony? A może sami robicie? Będę dozgonnie wdzięczna <3
Co do dzisiejszego rozdziału, nie jestem przekonana, czy Wam się spodoba. Napisałam go dosyć... dziwnie? Na początku jest znów perspektywa Peety, ale później... sami się dowiecie :3 Zmieniłam, ponieważ nie potrafię pisać z jego oczu i kropka. Nie wychodzi mi, bo Peeta to facet z bogatym słownictwem, a ja jestem dziewczyną i nie potrafię myśleć po męsku, przepraszam. Ale to nie znaczy, że już więcej notki z jego perspektywy nie będzie. Jeśli Wam się spodobały i będziecie chcieli więcej to może się przełamię :3
Trochę się rozpisałam, przepraszam, jeśli Was tym zanudziłam, ale musiałam wyjaśnić Wam parę kwestii. Dłużej nie przeciągając, zapraszam do czytania i wyrażania swojej opinii w komentarzach!
Do następnego rozdziału! Buziaki!
K. G.
PS Dziękuję za 20 komentarzy pod ostatnią notką! To niewyobrażalnie motywuje <3
I jeśli macie do mnie jakiekolwiek pytania, zapraszam na mojego aska- @Maddy33272
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
-U panny Mellark doszło do niewielkiego krwotoku wewnętrznego- na tych słowach na chwilę zamieram. Wciąż nie potrafię nabrać powietrza do ust. Czuję, jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Instynktownie chwytam Johannę za rękę, ale ona nie ma mi tego za złe. Wręcz jeszcze mocniej zaciska swoje place na moich. W myślach powtarzam sobie tylko jedno, proste zdanie: „Ona musi żyć”- Ale spokojnie, udało nam się zatamować krwawienie oraz operacja w pełni zakończyła się pomyślnie.
Głośno wypuszczam powietrze z ust. Jedyne, co teraz mogę czuć, to ulgę. Katniss żyje, a ja wciąż potrafię oddychać. Zamykam oczy, by choć trochę się uspokoić, ale po chwili gwałtownie je otwieram. Na usta ciska mi się jedno ważne pytanie: „Co z Willow?” Zamiast tego tylko stoję, pytająco spoglądając na lekarza. Żadne słowa nie mogą wydostać się z moich ust. Po chwili jednak Johanna mnie wyręcza.
-Co z jej dzieckiem?- słyszę głos brunetki i jeszcze mocniej ściska moją dłoń.
-Jest całe i zdrowe. Szybko opanowaliśmy sytuację, więc nie powinny pojawić się żadne powikłania. Chciałbym jeszcze zapytać, czy panna Mellark przed krwotokiem doznała jakichś urazów w okolicach czaszki?
Zimne dreszcze oblewają całe moje ciało. Okolice czaszki? Zagryzam dolną wargę, próbując się skupić na tym, co działo się dzisiejszego wieczoru. Po moim wtargnięciu do domu, raczej Katniss już nic się nie stało. Później tylko straciła przytomność, ale nie byłem z nią od początku przyjścia Gale’a. Nie mam pojęcia, co mógł jej zrobić.
-Tak, Katniss uderzyła tyłem głową o poręcz kanapy, ale wyglądało to całkiem niegroźnie. Nie wiedziałem, że to może się aż tak skończyć- odpowiada Haymitch, drapiąc się w głowę.
-To wyjaśniałoby krwotok wewnątrzczaszkowy, który zdiagnozowaliśmy u panny Mellark.
Marszczę brwi, powoli normując oddech. W mojej głowie kołacze tylko jedna myśl, że Katniss żyje i nic jej nie jest. Mam ochotę płakać, ale nie ze strachu o nią. To łzy wdzięczności za to, że jeszcze będę miał okazję ją przytulić i po prostu mieć przy sobie.
-Kiedy mógłbym ją zobaczyć?- pytam, drżącym głosem, powstrzymując się przed łkaniem na szpitalnych korytarzach.
-Dziś jest to wykluczone. Panna Mellark obecnie przebywa w śpiączce farmakologicznej oraz potrzebuje ciszy i spokoju, aby jej organizm mógł się poprawnie zregenerować. Proszę przyjść jutro w okolicach wieczora, być może wtedy już się wybudzi- lekarz posyła mi pokrzepiający uśmiech. Później dodaje jeszcze parę słów pociechy i odchodzi w głąb jednego z korytarzy.
Chowam twarz w dłoniach, bezwładnie opadając na krzesło. Zamykam oczy, błagając, aby to wszystko było tylko zwykłym koszmarem. Mój mózg rejestruje różne bodźce dochodzące z zewnątrz, ale w ogóle nie reaguję na nie. Haymitch próbuje coś do mnie mówić, Johanna siada obok, delikatnie obejmując mnie ramieniem, a ja po prostu zaczynam przyswajać sobie wszystkie wiadomości, które otrzymałem od lekarza.
Katniss żyje.
Krwotok wewnątrzczaszkowy.
Śpiączka farmakologiczna.
Willow przeżyła.
Jutro ją zobaczę.
Pozwalam, by tylko jedna, pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Od spojrzenia w jej delikatnie szare tęczówki dzieli mnie zaledwie i aż ponad dwadzieścia cztery godziny. To zarazem błogosławieństwo i przekleństwo. W tej chwili jedyne, czego pragnę, to przytulić ją piersi i szepnąć wprost do jej ucha, że już nigdy nie pozwolę jej skrzywdzić. Nigdy jej nie zostawię, choćby groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo, zostanę przy niej. Zawsze.
***
Wiatr wiejący z głębi lasu sprawia, że na mojej skórze pojawiają
się dreszcze. Rozwiewa moje włosy, które usiłuję zapleść w tradycyjny warkocz,
by nie przeszkadzały mi w dalszej wędrówce. Przeczesuję wzrokiem okolicę, by
dostrzec choćby najmniejsze niebezpieczeństwo. Nie ufam już temu miejscu, tak
jak niegdyś. Po rebelii niewyobrażalnie tutaj się zmieniło, zresztą zupełnie,
tak jak ja. Parę lat temu byłam jednak zupełnie innego zdania. Las pełnił
funkcję mojego drugiego domu, w którym potrafiłam zapomnieć o poważniejszych
problemach. Tylko tutaj mogłam się wyciszyć, odpocząć i zagłębić w
rozmyślaniach, takich jak, co naprawdę jest w życiu ważne? Dokąd zmierzamy w
tej bezkresnej wędrówce? Potrafiłam całe wieczory przesiadywać na drzewach, by
tak po prostu zastanowić się nad sensem własnego istnienia, ale w końcu
dochodziłam do wniosku, że jest to bezsensowne zajęcie. Nawet, gdybym znalazła
odpowiedzi na te pytania, nie zmieniłabym mojego dotychczasowego życia.Zmierzam między drzewami w głąb lasu. Tak, jak wspominałam, nie czuję się już pewnie, jak parę lat temu. Każdy podmuch wiatru wydaje mi się zdradliwy. Mam wrażenie, jakby nawet pohukiwanie sów miałoby zesłać na mnie nieprzewidziane nieszczęście. Jedynie łuk, trzymany w mojej zaciśniętej dłoni, dodaje mi trochę wiary w siebie. Co parę minut sięgam ręką, by upewnić się, że strzały w moim kołczanie nadal są tam, gdzie powinny. Poruszam się niemalże bezszelestnie. Ciemna noc już dawno okryła las, zmuszając mnie do wytężania wzroku.
Na chwilę przystaję i zaciągam się tym charakterystycznym leśnym powietrzem, w którym natychmiastowo rozpoznaję zapach sosen. Przymykam oczy, jeszcze bardziej rozkoszując się tą znajomą mi wonią.
Napełniona rześkim aromatem siadam pod pobliskim drzewem. Z małej torby, przewieszonej przez moje ramię, wyjmuję kilka krakersów, które zabrałam z domu. Przez chwilę zajadam się przysmakiem, obserwując okolicę. Cały las zapadł w silny sen. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam tutaj tak późną porą. Może to nawet lepiej. Przechadzki do lasu w nocy są jeszcze bardziej interesujące i myślę, że nawet częściej będę to powtarzać.
Strzepuję okruchy z koszuli i opieram głowę o korę drzewa. Głęboko oddycham, wsłuchując się w dźwięki, jakie wydaje las. Od czasu do czasu liście naokoło mnie szeleszczą, ale nic poza tym. Nawet sowa przestała pohukiwać. Gwałtownie otwieram oczy, gdy sobie to uświadamiam. Dłoń przesuwam na łuk, który leży tuż przy mnie, by mieć go w pogotowiu. Dokładnie rozglądam się, ale nie zauważam nic niepokojącego. Mimo to, dreszcze pojawiają się na moim ciele i niekontrolowanie się wzdrygam.
Ta przenikliwa cisza coraz bardziej zaczyna mnie niepokoić. Mogę dosłyszeć nawet własny oddech, a to raczej dobrze nie wróży. Już mam się podnosić, by wrócić do domu, ale jednak z niewiadomych przyczyn zaczynam śpiewać, by zakłócić ten niczym nie zmącony spokój.
Chcę, żeby z moich ust wydobyły się słowa pieśni „Drzewo Wisielców”, ale nie potrafię jej zaśpiewać. Jakby wyrazy tych dobrze znanych mi wersów ugrzęzły w moim gardle. Po chwili jednak dochodzę do wniosku, że śpiewanie tej piosenki w nocy, w dodatku w lesie nie jest najlepszym pomysłem. Zamiast tego pierwsza melodia, jaka przychodzi mi do głowy jest dość prosta. Usłyszałam ją parę lat temu na Ćwieku od młodej kobiety, która, jak teraz wnioskuję, śpiewem zarabiała na chleb. Pomimo jej starań, jednak w dziurawym i starym kapeluszu, który położyła przed sobą, nie znalazło się za wiele pieniędzy. Nim zdążę zacząć rozmyślać, czy owa kobieta jeszcze żyje, staram przypomnieć sobie słowa piosenki. Tamtego dnia natychmiastowo je zapamiętałam, ale później w domu zapisałam je na kartce, by za szybko nie wyleciały z mojej głowy.
Ponownie opieram głowę o pień drzewa i nieśmiało zaczynam szeptać słowa piosenki, by później coraz głośniej je śpiewać:
„Stoisz, obejmując mnie w talii.
To jest scena, jesteśmy na widoku.
Słyszę jak szepczą kiedy ich mijamy,
To zły znak, zły znak.
Coś się stanie, kiedy wszyscy się dowiedzą.
Widzę krążące sępy i ciemne chmury.
Miłość to delikatny, mały płomień,
Może się wypalić.
Bo oni mają klatki, oni mają skrzynki
I pistolety, oni są łowcami, my jesteśmy lisami.
I uciekamy.”
Nagle przerywam, słysząc donośny dźwięk łamanej gałęzi. Nie potrafię wykonać żadnego ruchu, zostałam sparaliżowana przez strach. Mój wzrok utkwiony został tylko w jednym miejscu gdzieś w oddali. Nie mogę uspokoić mojego rozkołatanego serca, które z każdą sekundą zdaje się szybciej bić. Kurczowo zaciskam palce na łuku, nie mogąc odwrócić głowy za drzewo, skąd dosłyszałam owy dźwięk. Czekam w bezruchu jeszcze chwilę, ale nic nie słyszę. Żadnego drobnego hałasu. Wmawiam sobie, że mój słuch płata mi figle i sama do siebie uśmiecham się przekonująco. Zwilżam usta językiem, nadal palcami dotykając łuku i, by dodać sobie odrobinę otuchy, zaczynam śpiewać refren utworu:
„Oni są łowcami, my jesteśmy lisami.
I uciekamy.
Po prostu chwyć mnie za rękę i nigdy nie puszczaj.
Kochanie.
Kochanie, znam miejsca, w których nas nie znajdą.
Za wszelką cenę będą starali się nas wytropić, ale bezskutecznie. Bo znam miejsca, w których możemy się ukryć. Znam takie miejsca…
Za wszelką cenę będą starali się nas wytropić, ale bezskutecznie. Bo znam miejsca, w których możemy się ukryć. Znam takie miejsca...”*
Nagle, czuję gwałtowne pociągnięcie za rękaw mojej kurtki. Nim zdążę dosięgnąć dłonią łuku, ktoś już ciągnie mnie na ziemi po plecach w przeciwnym kierunku. Wrzeszczę. Tą jedną czynność jestem w stanie wykonywać. Słyszę ciężkie i szybkie kroki osoby, która mnie ciągnie. Próbuję za wszelką cenę wyrwać się, ale jednak przynosi to marne skutki. Ten ktoś jest zdecydowanie za silny. Albo może raczej to coś. Usiłuję odwrócić głowę, by dostrzec choć zarys tej postaci, ale nawet i to nie idzie mi dobrze.
Uderzam ciałem o różne przeszkody. Korzenie drzew, wystające z ziemi ranią mój kręgosłup do tego stopnia, że przez chwilę nie mogę oddychać. W dodatku kurtka, za którą jestem uprowadzana, uciska moje gardło. Gałęzie krzewów miotają się po mojej twarzy, z pewnością pozostawiając na niej otwarte rany. Najbardziej ubolewam nad tym, że nie zdążyłam zabrać łuku. Nie mam jak się bronić, nie licząc strzał, które, mam nadzieję, nadal są w moim kołczanie.
Wydaje mi się, że poruszamy się z prędkością światła. Korony drzew nade mną raz za razem przesuwają się, odkrywając usiane gwiazdami niebo. Jeszcze raz usiłuję się miotać, by tylko utrudnić uprowadzenie mnie przeciwnikowi. Z desperacją chwytam najróżniejszych korzeni, czy gałęzi krzewów, ale i to nie powstrzyma napastnika. Moje wysiłki, tak jak myślałam, idą na marne.
Mimo trudności, próbuję złożyć myśli w spójną całość. Jednak nie mogę tego zrobić. Czuję, jak przeciwnik gwałtownie mnie puszcza, a ja uderzam głową o ziemię. Ból wykrzywia moją twarz w grymasie, ale nie mogę teraz być przez niego osłabiona. Natychmiast otwieram oczy i nakazuję sobie w tej chwili wstać z ziemi. Domyślam się, że ten, kto mnie uprowadził ma jakieś zamiary względem mojej osoby. Odwracam się na brzuch i szybko przeczesuję wzrokiem okolicę. W tej części lasu drzewa wydają mi się rzadsze, to z kolei dla mnie zła wiadomość. Nie będzie dane mi tak łatwo zgubić wroga. Zauważam jeszcze jeden, ważny szczegół. Nie ma tutaj drzew iglastych. Gdziekolwiek się rozejrzę, mój wzrok spotyka się z liściastymi okazami, przez co panuje tu jeszcze gorsza ciemność. Spoglądam w górę i tak, jak myślałam, korony drzew nie przepuszczają tutaj światła księżyca. Będzie to dla mnie wielkim utrudnieniem. Muszę dobrze wytężyć wzrok, żeby dostrzec nawet zarys własnych palców u rąk.
Nagle do moich uszu dobiega przerażający ryk. Na sekundę przestaję oddychać, leżąc w bezruchu. Usiłuję rozpoznać, skąd dobiegł ten dźwięk. Ciarki przebiegają przez moje plecy, kiedy orientuję się, że dochodził gdzieś za mną. Głośno przełykam ślinę i szybko wstaję z ziemi, otrzepując się z kawałków ściółki leśnej. Strach przejmuje kontrolę nad moim ciałem, gdy nie wyczuwam żadnego ciężaru na moich plecach. Dla pewności sięgam dłonią za plecy, ale nie mam na sobie mojego kołczanu. Lekko kręcę głową sama do siebie, nie mogąc uwierzyć, że takie rzeczy zawsze muszą spotykać właśnie mnie.
Spokojnie, na pewno jest z tego jakieś wyjście…
Rozglądam się dookoła, gdy słyszę już drugi ryk, tym razem z innej strony lasu. Długo nie myśląc, co teraz powinnam zrobić, z histerią rzucam się do ucieczki. Wiem, że nie mam żadnych szans, ale mimo to muszę jakimś cudem wyrwać się z tego przeklętego miejsca.
Nie musiałam zbytnio tracić sił, gdyż już na pierwszym zakręcie zostaję dopadnięta przez bestię i skutecznie unieruchomiona. Przewraca mnie na brzuch, przy okazji poważnie raniąc w łydkę. Czuję, jak napiera na moje plecy ciężarem swojego ciała. Już wiem, że mam do czynienia z niełatwym przeciwnikiem.
Wtem, mam wrażenie, jakby moje plecy zostały rozrywane jakimś narzędziem tortur. Cały las przeszywa mój przeraźliwy wrzask, domagający się pomocy. Kulę się z bólu, nie mogąc zaczerpnąć powietrza. Duszę się w konwulsjach, zaciskając w pięściach trawę.
Po paru minutach uspokajam się na tyle, by zauważyć, że bestia zniknęła. Z ledwością udaje mi się podnieść wzrok i wybadać teren. Czuję, jak po moich plecach spływają ciepłe stróżki krwi. Mam wrażenie, że ból z każdą sekundą jeszcze się powiększa. Nie mam ochoty nawet myśleć, jak wielka rana widnieje na moich plecach. Uznaję, że mam chwilę czasu na odpoczynek, więc kładę policzek na ziemi, ciężko oddychając. I tak daleko nie uciekłabym w takim stanie.
Przez parę sekund mój wzrok utkwiony jest w moją dłoń, którą skubię kępkę trawy. Próbuję myśleć, jak wyplątać się z tej sytuacji, ale wciąż nasilający się ból skutecznie mi to utrudnia. Raz za razem syczę, gdy nie potrafię już wytrzymać. Przecież nie mogę tak wiecznie leżeć.
Myślę, że najgorsze mam już za sobą, ale jednak moje stwierdzenia się nie sprawdzają. Czuję lekkie kapnięcie na mojej dłoni. Pierwszą moją myślą jest, że zbiera się na deszcz. To i nawet lepiej. Zmyje krew z mojej rany na plecach i będzie mi łatwiej uciec.
Kiedy przenoszę wzrok na moją dłoń, znów zamieram. Zamiast małej, niewinnej kropelki deszczu, której tak bardzo pragnęłam, zauważam też kroplę, ale wielką i w dodatku ciemną. Nie muszę dokładniej jej się przyglądać, by stwierdzić, że to krew. Moja własna krew…
*"I Know Places"- Taylor Swift
Subskrybuj:
Posty (Atom)